Kolumbia Brytyjska wita nas hasłem "najlepsze miejsce na ziemi" (The Best Place On Earth). Wzdłuż drogi rosną wysokie, gęste lasy iglasto - liściaste. Ma się niemal wrażenie, że chcą one ścisnąć i pochłonąć wijącą się wśród nich drogę. Gdzieś z tyłu majaczą wierzchołki gór. Gdy pas lasu przestaje zasłaniać widoczność, zaczynasz rozumieć sens nazwy Góry Skaliste. Nie ma przedgórza. Ogromne, strome szczyty z poszarpanymi zboczami wystrzeliwują w górę wprost z powierzchni gruntu. Wszystko to wygląda niezwykle surowo i majestatycznie. Jesteśmy oczarowani.
Trochę konsternacji wzbudza u nas brak siatek przeciw dzikiej zwierzynie wzdłuż drogi. W Albercie takie zabezpieczenie uspokajało nas psychicznie. Tym bardziej to dziwne, gdyż Kolumbia Brytyjska uzurpuje sobie prawa do nazywania jej najbogatszą i najpiękniejszą z kanadyjskich prowincji. Z drugą tezą możnaby się zgodzić, co do pierwszej, to właściwsze byłoby określenie najdroższa. Biorąc pod uwagę koszty życia 😉.
Wpadamy do pierwszej, niewielkiej mieściny Field. A właściwie spadamy - to bardziej właściwe słowo, bo na dystansie niecałych 4 km różnica wysokości to ponad 400 m. Pędzimy niesamowicie w dół, mijając w pewnym miejscu dwa olbrzymie 😲, nie bardzo wiedzące w którą stronę się ruszyć jelenie a nieco dalej ogromnego elka (zwanego też wapiti) z rozłożystym porożem, skubiącego spokojnie trawkę. Zderzenie z jakimkolwiek z tych zwierząt nie skończyłoby się dla nas pomyślnie...
Rzuca się w oczy, że Field żyje z turystyki. Niemal każdy dom oferuje pokoje dla turystów. Obecnie są przed tymi domami wystawione tabliczki z informacją, że miejsc brak. Jest już późno. Robimy zwiad i wybieramy jeden domek, w którym mamy pewność, że nikogo nie obudzimy, bo widać światło i siedzącą w jednym z pokoi osobę. Otwiera nam Kathryn i bardzo sympatycznie oferuje nam miejsce na namiot w swoim maleńkim, bardzo ciasnym ogródku. Ale podpowiada, że gdybyśmy postawili namiot na trawiastym terenie znajdującej się po drugiej stronie ulicy szkoły, to nikt złego słowa by nie powiedział. Są wakacje, szkoła jest zamknięta a okoliczne kampingi pełne. Niestety, sąsiad mieszkający przy szkole jest innego zdania i stwierdza, że nie wolno nam się tam rozbijać. Cóż, może to z obawy, że osobisty interes mu upadnie - w swoim domu wynajmuje letnikom pokoje. Wracamy do Kathryn, która tylko z politowaniem kiwa głową, po czym wskazuje nam najbardziej płaskie miejsce w swoim ogródku. Wkrótce lądują tam namiot i rowery.
Torby z zapasami żywności poleciła nam umieścić w salonie jej domku. Powód - w ubiegłym tygodniu po ulicach miasteczka przechadzał się dorosły grizzly w poszukiwaniu łatwego pożywienia (śmietniki, rozrzucone resztki jedzenia itp.). Otrzymujemy jeszcze stały dostęp do łazienki i kilka informacji na temat wyzwania czekającego nas nazajutrz.
Kathryn uświadamia nas, że w Kolumbii Brytyjskiej nie ma płaskich terenów. Jest albo pod górkę albo z górki. Następnego dnia przed wyruszeniem do Golden wjeżdżamy jeszcze do informacji turystycznej.
Tam dopada nas wiadomość, że w Kolumbii Brytyjskiej na ogromnych obszarach płoną lasy. Ogień jak na razie jest niemożliwy do opanowania, mimo zaangażowania w akcjach gaśniczych 1600 ratowników z Kolumbii wspomaganych przez 260 strażaków z innych części kraju. Wygląda na to, że pożary wzorem lat poprzednich skończą się, gdy wszystko na danym obszarze się wypali lub gdy spadnie deszcz. Prognozy pogody jednak nie są przychylne - wciąż panować mają tropikalne upały, które zwiększają prawdopodobieństwo powstawania nowych źródeł ognia. Transport na terenie prowincji jest znacznie utrudniony, gdyż zamknięto dla ruchu szereg dróg. Z zagrożonych obszarów ewakuowano również ponad 3 tys. rodzin. Władze prowincjonalne ogłosiły stan wyjątkowy.
W punkcie informacji poznajemy dwójkę cyklistów z Ameryki Północnej. Zmierzają w tym samym co my kierunku. Dana z Wisconsin w USA i Brian z Edmonton w Kanadzie skrzyknęli się przez Facebook, by razem dotrzeć do zachodniego wybrzeża Kanady. Po spożytym śniadanku wyruszamy do Golden. Odległość do Golden to tylko nieco ponad 56 km ale jesteśmy przecież w górach, jest sporo ostrych przewyższeń. Ich pokonanie kosztuje nas mnóstwo czasu i sił. Mijamy górę za górą, most za mostem. Niektóre z tych mostów jak np. Park Bridge biegnący 103 m ponad rzeką Kicking Horse River są monumentalne.
Docieramy do Golden. Dzięki poznanym wcześniej rowerzystom dowiadujemy się o niedrogim Kicking Horse Hostel (Hostel pod Wierzgającym Koniem), w którym można spędzić noc za jedyne 10 CAD/osoba (ok. 29 zł), pod warunkiem, że dysponuje się własnym namiotem.
Zatrzymujemy się tu na dwa dni. Chcemy przeczekać największe gorączki, które przekraczają już 40ᵒ C. Na kolejny postój wybieramy Illecillewaet Campground. Kemping leży w odległości 85 km. Najtrudniejszy punkt na drodze stanowi Rogers Pass (Przełęcz Rogersa 1330 m n.p.m.). Prowadzi na nią ponad 12-kilometrowy, miejscami niezwykle stromy podjazd 🙇. Upał nieco zelżał ale temperatura nadal nie spada poniżej 35ᵒ C. Jazda w takich warunkach kompletnie potrafi odciąć prąd 😓... Pomocą może być godzinna drzemka 😀.
Było naprawdę trudno, częściej niż jechać na rowerach to je pod górę pchaliśmy - nierzadko jeden rower we dwójkę, by potem schodzić w dół aby wepchnąć drugi. Było, było trudno. Ale się udało.
Z Przełęczy Rogersa lecimy już na łeb, na szyję do wspomnianego wcześniej Illecillewaet Campground. To bardzo dobrze wyposażony kemping. Gdybyśmy byli turystami zmotoryzowanymi, to zostalibyśmy odprawieni z kwitkiem. Chociaż w stosunku do innych kempingów na terenie Glacier National Park jest on ze swoimi 60-ma miejscami największy, to brak możliwości rezerwacji i obowiązująca zasada "kto pierwszy ten lepszy" powoduje, że bardzo często - zwłaszcza w okresie wakacyjnym, turyści zmotoryzowani zmuszeni są szukać innego miejsca na nocleg z powodu braku wolnych miejsc. Zasada ta nie ma zastosowania do turystów pieszych i rowerzystów. I to na wszystkich kempingach należących do Parks Canada. Dla nich zawsze znajdzie się awaryjny kącik na rozbicie namiotu - najczęściej w samym centrum danego kempingu. Tak było i w naszym przypadku.
Tutaj nasze drogi z Dana i Brianem się rozchodzą. Następny postój mamy zaplanowany w Revelstoke. Jednak zanim tam docieramy stajemy się przyczyną zdarzenia wyglądającego poważnie ale zakończonego szczęśliwie. Otóż gdy od miasta dzieliło nas jakieś dziesięć kilometrów, zostajemy wyprzedzeni przez samochód z rejestracją z prowincji Alberta. Auto nieco przed nami zjeżdża na pobocze a ze środka wysiada mężczyzna i z rozłożonymi szeroko ramionami, wypowiadając głośno "Witajcie rodacy!" kieruje się w naszą stronę. Umyka jednak jego uwadze, jak za plecami opuszczony przez niego samochód powolutku zaczyna zjeżdżać do głębokiego rowu biegnącego wzdłuż jezdni.
Kierowcą okazał się wzruszony widokiem jadących z polską flagą rowerzystów Zbyszek - emerytowany profesor Uniwersytetu w Edmonton w prowincji Alberta, który do Kanady wyemigrował w latach 80-tych. W Kanadzie królują samochody z automatyczną skrzynią biegów. Profesor tak się przejął niecodziennym widokiem drałujących w takim skwarze rowerzystów z Polski, że po zatrzymaniu auta z wrażenia nie przełączył biegów w tryb parkingowy. Mimo podjętych zarówno przez profesora jak i siedzącą w środku małżonkę prób zatrzymania pojazdu, auto ostatecznie wylądowało w rowie. Dla przejeżdżających osób sytuacja wyglądała na groźną - na poboczu para rowerzystów, w rowie auto, stojący na nim, walczący z opadającymi wciąż drzwiami mężczyzna (próbował pomóc żonie w opuszczeniu samochodu)... Ktoś zadzwonił po policję. Przyjechał sympatyczny funkcjonariusz, któremu wyjaśniliśmy, że to tylko niefortunne, zabawne zdarzenie w wyniku którego szczęśliwie nikt nie ucierpiał. Jak się później okazało, również samochód nie doznał nawet otarcia.
Po obowiązkowej sesji zdjęciowej policjant telefonicznie umawia z firmą holowniczą wyciągnięcie samochodu z rowu (niestety dopiero na następny dzień), po czym odwozi profesorską parę do Revelstoke, w którym to przyszło im spędzić tego dnia nieplanowany, przymusowy nocleg.
My również się tam kierujemy, z tym, że na całkiem planowany pobyt u Beaty i Andrzeja. Otrzymaliśmy od nich zaproszenie dzięki ogromnej sile rażenia Facebooka. Pamiętacie Jilian z Calgary z poprzedniego wpisu? Po naszym wyjeździe opisała na swoim facebookowym profilu naszą wyprawę. Wiadomość zatoczyła szerokie kręgi i w konsekwencji dotarła do zięcia Beaty i Andrzeja, który jest Kanadyjczykiem od urodzenia. On przekazał ją swojej żonie, która z kolei wysłała wiadomość do swoich rodziców, czyli Beaty i Andrzeja. Beata i Andrzej w Revelstoke mieszkają od niedawna. Porzucili wygodne życie w Calgary i przenieśli się w góry Kolumbii Brytyjskiej na zakupioną wiele lat wcześniej działkę, realizując tym samym swoje marzenie sprzed lat. Na działce nie ma jeszcze domu z prawdziwego zdarzenia, na razie mieszkają w środku lasu na leśnej polance. Za tymczasowy dom służą obudowane i połączone przyczepa kempingowa i naczepa do samochodu ciężarowego. Miejsca ogrom!
Spędziliśmy tutaj trzy dni i dzięki naszym sympatycznym gospodarzom zwiedziliśmy miasto oraz jego okolice, wliczając w to muzeum leśnictwa, skocznię narciarską i zaporę wodną na rzece Columbia a także zrobiliśmy mikro-trekking po otaczających górach i zażyliśmy odświeżającej kąpieli w zimnych wodach górskiego jeziora 😉.
Po wspaniałej gościnie ruszamy dalej, na rogatkach miasta żegna nas wizerunek ogromnego niedźwiedzia grizzly,
a nieco dalej, już na drodze informacja, że przed nami 150-kilometrowy korytarz, którym mogą się przemieszczać dzikie zwierzęta - w tym między innymi właśnie grizzly 😮...
W ciągu trzech dni docieramy do Kamloops. Droga prowadzi przez Sicamous, gdzie kosztujemy najlepszych podobno lodów w okolicy, wytwarzanych przez Dutchmana - mleczarza o holenderskich korzeniach.
Przed dojazdem na miejsce przejeżdżamy jeszcze przez Salmon Arm i Chase. W tych dwóch miejscach zatrzymujemy się również na noclegi. Szczególnie urzekło nas Salmon Arm ze swoim jeziorem z krystalicznie czystą wodą i otaczającymi je wzgórzami.
W Kamloops jesteśmy gościem Ivana z Couchsurfing. Spędzamy tutaj cztery dni w oczekiwaniu na zmianę pogody lub opanowanie przez ekipy strażackie gigantycznych pożarów lasów, które wciąż szaleją na północ i północny zachód od nas oraz uniemożliwiają nam kontynuację zaplanowanej trasy.
Czas mija na zwiedzaniu okolic, rekreacji fizycznej, obecności na imprezach kulturalnych oraz na energetyzujących kąpielach w zbiornikach z zimną, górską wodą 😵.
Zaklinanie przez nas pogody nie pomogło, z nieba nadal leje się żar, w powietrzu unosi się dym a nie dość, że pożary nawet w najmniejszym stopniu nie zostały opanowane, to jeszcze w efekcie panującej suszy bardzo szybko się rozprzestrzeniają. Do tego w wielu miejscach powstają nowe – w tym na południe i zachód od Kamloops i niebezpiecznie blisko istniejących traktów komunikacyjnych. Pozostawanie w Kamloops dłużej może nas skutecznie unieruchomić na nie wiadomo jak długo. Trzeba się ewakuować. Rezygnujemy więc z jazdy na zachód, zmieniamy plany i ruszamy na południe ku Merrit i Hope. Z Kamloops prowadzi tam osławiona dzięki serii National Geographic Channel i Discovery Channel „Autostrada przez piekło”, czyli Coquihalla.
Odcinek z Kamploops do Meritt tej autostrady z powodu pożarów został już zamknięty dla ruchu. Pozostała jedynie od wschodniej strony alternatywna trasa drogą 5A, biegnąca łukiem m.in. brzegami dwóch pięknych jezior – Stump Lake i Nicola Lake. Obserwujemy tam wspaniałe okazy miejscowej fauny.
Po opuszczeniu Kamloops kręcimy pedałami przez niemal 100 km i późnym już wieczorem osiągamy Merrit. Schronienie pod domowym dachem otrzymujemy dzięki uprzejmości Jima, który należy do społeczności rowerzystów Warmshowers.
Ciąg dalszy zmagań następnego dnia. Kolejny przystanek po przejechaniu nieco ponad 60 km. Britton Creek Rest Area to po wyczerpującym podjeździe wymarzone miejsce na odpoczynek, posiłek, toaletę i nocleg bez obawy o zbyt wielki hałas dobiegający z drogi i bez obaw o wizytę niedźwiedzi.
Wijąca się między górami autostradowa wstążka wspina się na swój najwyższy punkt - przełęcz Coquihalla, na wysokości 1 244 m n.p.m. Po wygodnie spędzonej nocy w Britton Creek Rest Area, osiągamy ten punkt nazajutrz, wkrótce po upuszczeniu obozowiska. Pogoda trochę nie sprzyja, chłód i siąpiący deszczyk odbierają nieco przyjemność z napawania się sukcesem 😉, a nisko zawieszone chmury nie pozwalają na wykonanie jakichś efektownych pejzaży fotograficznych.
Za to dalsza jazda stąd to przysłowiowe "z górki na pazurki" 😊. Do samego Hope bez kręcenia pedałami. Och, gdyby to tak wyglądała cała nasza wyprawa...😄. A w Hope... kończy się "Autostrada przez piekło".
Drobna podpowiedź skierowana do osób, które w przyszłości również chciałyby pokonać ją rowerem. Z przebiegu trasy mogę powiedzieć, że łatwiej jest jechać z Kamloops do Hope (czyli kierunek z północy na południe tak, jak my jechaliśmy), aniżeli w kierunku przeciwnym (Hope - Kamloops). Powód jest prosty. W pierwszym przypadku podjazd odbywa się na znacznie dłuższym odcinku, co sprawia, że mimo swojej trudności jest jednak bardziej łagodny.
Hope z raptem sześcioma tysiącami mieszkańców to niewielka mieścina ale posiadająca ogromny potencjał. Kręcono tutaj między innymi ujęcia do pierwszego filmu z serii "Rambo", czyli "Rambo - pierwsza krew" czy "K2" - historii o dwóch przyjaciołach zamierzających wspiąć się na drugi, co do wysokości szczyt na ziemi. W Hope mieści się również siedziba firmy głównego bohatera serii „Autostrada przez piekło” – Jamie Davisa. A my? Skoro już tutaj jesteśmy, to dlaczego nie spróbować się z nim spotkać i zrobić pamiątkowe zdjęcie? Biuro firmy to skromny budyneczek, który obecnie służy jako stoisko z pamiątkami.
Zawiaduje nim przybrany syn Jamie’go a jednocześnie jeden z bohaterów serii – Brandon. Na oprawionym w ramki plakacie to również on. Tak wyglądał sześć lat wcześniej jako szesnastolatek.
Tabor ciężkiego sprzętu firmowego znajduje się w innym miejscu. Jamie Davis niestety był nieobecny. W rozmowie z pracownikami dowiadujemy się, że ich szef przebywa aktualnie w USA, dokąd udał się po kolejny, wykonywany na zamówienie holownik.
Trudno, do spotkania nie dojdzie. Kierujemy się więc na zachód ku wybrzeżu. Autostrada nr 5 skończyła swój bieg ale narodziła się autostrada nr 7, która doprowadzi nas z Hope do samego Vancouver.
Docieramy tam w czasie dwóch dni, bez większych przygód, z „międzylądowaniem” w Merrit. W największej aglomeracji Kolumbii Brytyjskiej i trzecim pod względem wielkości mieście Kanady jesteśmy gośćmi Ivo.
W Vancouver na pewno nie można się nudzić. W zasięgu wzroku są góry i górskie szlaki a na miejscu port, szereg obiektów rekreacyjno - sportowych, plaże, nabrzeżne promenady oraz ponad 180 parków.
Największy z miejskich parków to Stanley Park ze spektakularnym pniem czerwonego cedru zachodniego. Gigant, którego wiek ocenia się na 700-800 lat nosi miano Hollow Tree (wydrążone drzewo). Historyczne fotografie pokazują ludzi, samochody, a nawet słonia pozującego w jego przepastnej jamie. Zatem ze swoimi rowerami bez problemu zmieściliśmy się w środku.
Vancouver leży w strefie łagodnego klimatu. Zimą średnia temperatura waha się w granicach 3°C, latem 22°C. To doprawdy chyba najbardziej przyjazne miejsce w Kanadzie i jednocześnie doskonałe do życia tylko, że… horrendalnie drogie 😳. Na tyle drogie, że mnóstwo młodych Kanadyjczyków nie mając szans na zakup na własność własnego lokum opuszcza prowincję, wybierając najczęściej sąsiednią Albertę i jej stolicę Calgary. Rynek nieruchomości został opanowany przez Azjatów a konkretnie Chińczyków. To oni królują w mieście, są zauważalni na każdym kroku i to oni dyktują warunki cenowe. Ceny nieruchomości mogą przyprawić o zawrót głowy.
Średnia wartość zakupu domu jest najwyższa w całym kraju i wynosi ok. 700 tys. CAD (1 mln 960 tys. zł). Nie lepiej jest też w kwestii wynajmu. Nawet niewielkie kawalerki o powierzchni nieczęsto mniejszej niż 50 m2 wyceniane są na kwotę ok. 3 tys. CAD za miesiąc (8 400 zł). By cieszyć się możliwością zamieszkiwania w Vancouver należy mieć naprawdę dobre źródło dochodów.
Ostatniego wieczora pobytu tutaj spacerujemy nabrzeżem, spoglądając na skrzące się promieniami zachodzącego słońca wody cieśniny. W oddali majaczy wyspa Vancouver. Tam znajduje się ostatni etap naszej wyprawy.
Trochę konsternacji wzbudza u nas brak siatek przeciw dzikiej zwierzynie wzdłuż drogi. W Albercie takie zabezpieczenie uspokajało nas psychicznie. Tym bardziej to dziwne, gdyż Kolumbia Brytyjska uzurpuje sobie prawa do nazywania jej najbogatszą i najpiękniejszą z kanadyjskich prowincji. Z drugą tezą możnaby się zgodzić, co do pierwszej, to właściwsze byłoby określenie najdroższa. Biorąc pod uwagę koszty życia 😉.
Wpadamy do pierwszej, niewielkiej mieściny Field. A właściwie spadamy - to bardziej właściwe słowo, bo na dystansie niecałych 4 km różnica wysokości to ponad 400 m. Pędzimy niesamowicie w dół, mijając w pewnym miejscu dwa olbrzymie 😲, nie bardzo wiedzące w którą stronę się ruszyć jelenie a nieco dalej ogromnego elka (zwanego też wapiti) z rozłożystym porożem, skubiącego spokojnie trawkę. Zderzenie z jakimkolwiek z tych zwierząt nie skończyłoby się dla nas pomyślnie...
Rzuca się w oczy, że Field żyje z turystyki. Niemal każdy dom oferuje pokoje dla turystów. Obecnie są przed tymi domami wystawione tabliczki z informacją, że miejsc brak. Jest już późno. Robimy zwiad i wybieramy jeden domek, w którym mamy pewność, że nikogo nie obudzimy, bo widać światło i siedzącą w jednym z pokoi osobę. Otwiera nam Kathryn i bardzo sympatycznie oferuje nam miejsce na namiot w swoim maleńkim, bardzo ciasnym ogródku. Ale podpowiada, że gdybyśmy postawili namiot na trawiastym terenie znajdującej się po drugiej stronie ulicy szkoły, to nikt złego słowa by nie powiedział. Są wakacje, szkoła jest zamknięta a okoliczne kampingi pełne. Niestety, sąsiad mieszkający przy szkole jest innego zdania i stwierdza, że nie wolno nam się tam rozbijać. Cóż, może to z obawy, że osobisty interes mu upadnie - w swoim domu wynajmuje letnikom pokoje. Wracamy do Kathryn, która tylko z politowaniem kiwa głową, po czym wskazuje nam najbardziej płaskie miejsce w swoim ogródku. Wkrótce lądują tam namiot i rowery.
Torby z zapasami żywności poleciła nam umieścić w salonie jej domku. Powód - w ubiegłym tygodniu po ulicach miasteczka przechadzał się dorosły grizzly w poszukiwaniu łatwego pożywienia (śmietniki, rozrzucone resztki jedzenia itp.). Otrzymujemy jeszcze stały dostęp do łazienki i kilka informacji na temat wyzwania czekającego nas nazajutrz.
Kathryn uświadamia nas, że w Kolumbii Brytyjskiej nie ma płaskich terenów. Jest albo pod górkę albo z górki. Następnego dnia przed wyruszeniem do Golden wjeżdżamy jeszcze do informacji turystycznej.
Tam dopada nas wiadomość, że w Kolumbii Brytyjskiej na ogromnych obszarach płoną lasy. Ogień jak na razie jest niemożliwy do opanowania, mimo zaangażowania w akcjach gaśniczych 1600 ratowników z Kolumbii wspomaganych przez 260 strażaków z innych części kraju. Wygląda na to, że pożary wzorem lat poprzednich skończą się, gdy wszystko na danym obszarze się wypali lub gdy spadnie deszcz. Prognozy pogody jednak nie są przychylne - wciąż panować mają tropikalne upały, które zwiększają prawdopodobieństwo powstawania nowych źródeł ognia. Transport na terenie prowincji jest znacznie utrudniony, gdyż zamknięto dla ruchu szereg dróg. Z zagrożonych obszarów ewakuowano również ponad 3 tys. rodzin. Władze prowincjonalne ogłosiły stan wyjątkowy.
W punkcie informacji poznajemy dwójkę cyklistów z Ameryki Północnej. Zmierzają w tym samym co my kierunku. Dana z Wisconsin w USA i Brian z Edmonton w Kanadzie skrzyknęli się przez Facebook, by razem dotrzeć do zachodniego wybrzeża Kanady. Po spożytym śniadanku wyruszamy do Golden. Odległość do Golden to tylko nieco ponad 56 km ale jesteśmy przecież w górach, jest sporo ostrych przewyższeń. Ich pokonanie kosztuje nas mnóstwo czasu i sił. Mijamy górę za górą, most za mostem. Niektóre z tych mostów jak np. Park Bridge biegnący 103 m ponad rzeką Kicking Horse River są monumentalne.
Docieramy do Golden. Dzięki poznanym wcześniej rowerzystom dowiadujemy się o niedrogim Kicking Horse Hostel (Hostel pod Wierzgającym Koniem), w którym można spędzić noc za jedyne 10 CAD/osoba (ok. 29 zł), pod warunkiem, że dysponuje się własnym namiotem.
Zatrzymujemy się tu na dwa dni. Chcemy przeczekać największe gorączki, które przekraczają już 40ᵒ C. Na kolejny postój wybieramy Illecillewaet Campground. Kemping leży w odległości 85 km. Najtrudniejszy punkt na drodze stanowi Rogers Pass (Przełęcz Rogersa 1330 m n.p.m.). Prowadzi na nią ponad 12-kilometrowy, miejscami niezwykle stromy podjazd 🙇. Upał nieco zelżał ale temperatura nadal nie spada poniżej 35ᵒ C. Jazda w takich warunkach kompletnie potrafi odciąć prąd 😓... Pomocą może być godzinna drzemka 😀.
Było naprawdę trudno, częściej niż jechać na rowerach to je pod górę pchaliśmy - nierzadko jeden rower we dwójkę, by potem schodzić w dół aby wepchnąć drugi. Było, było trudno. Ale się udało.
Z Przełęczy Rogersa lecimy już na łeb, na szyję do wspomnianego wcześniej Illecillewaet Campground. To bardzo dobrze wyposażony kemping. Gdybyśmy byli turystami zmotoryzowanymi, to zostalibyśmy odprawieni z kwitkiem. Chociaż w stosunku do innych kempingów na terenie Glacier National Park jest on ze swoimi 60-ma miejscami największy, to brak możliwości rezerwacji i obowiązująca zasada "kto pierwszy ten lepszy" powoduje, że bardzo często - zwłaszcza w okresie wakacyjnym, turyści zmotoryzowani zmuszeni są szukać innego miejsca na nocleg z powodu braku wolnych miejsc. Zasada ta nie ma zastosowania do turystów pieszych i rowerzystów. I to na wszystkich kempingach należących do Parks Canada. Dla nich zawsze znajdzie się awaryjny kącik na rozbicie namiotu - najczęściej w samym centrum danego kempingu. Tak było i w naszym przypadku.
Tutaj nasze drogi z Dana i Brianem się rozchodzą. Następny postój mamy zaplanowany w Revelstoke. Jednak zanim tam docieramy stajemy się przyczyną zdarzenia wyglądającego poważnie ale zakończonego szczęśliwie. Otóż gdy od miasta dzieliło nas jakieś dziesięć kilometrów, zostajemy wyprzedzeni przez samochód z rejestracją z prowincji Alberta. Auto nieco przed nami zjeżdża na pobocze a ze środka wysiada mężczyzna i z rozłożonymi szeroko ramionami, wypowiadając głośno "Witajcie rodacy!" kieruje się w naszą stronę. Umyka jednak jego uwadze, jak za plecami opuszczony przez niego samochód powolutku zaczyna zjeżdżać do głębokiego rowu biegnącego wzdłuż jezdni.
Kierowcą okazał się wzruszony widokiem jadących z polską flagą rowerzystów Zbyszek - emerytowany profesor Uniwersytetu w Edmonton w prowincji Alberta, który do Kanady wyemigrował w latach 80-tych. W Kanadzie królują samochody z automatyczną skrzynią biegów. Profesor tak się przejął niecodziennym widokiem drałujących w takim skwarze rowerzystów z Polski, że po zatrzymaniu auta z wrażenia nie przełączył biegów w tryb parkingowy. Mimo podjętych zarówno przez profesora jak i siedzącą w środku małżonkę prób zatrzymania pojazdu, auto ostatecznie wylądowało w rowie. Dla przejeżdżających osób sytuacja wyglądała na groźną - na poboczu para rowerzystów, w rowie auto, stojący na nim, walczący z opadającymi wciąż drzwiami mężczyzna (próbował pomóc żonie w opuszczeniu samochodu)... Ktoś zadzwonił po policję. Przyjechał sympatyczny funkcjonariusz, któremu wyjaśniliśmy, że to tylko niefortunne, zabawne zdarzenie w wyniku którego szczęśliwie nikt nie ucierpiał. Jak się później okazało, również samochód nie doznał nawet otarcia.
Po obowiązkowej sesji zdjęciowej policjant telefonicznie umawia z firmą holowniczą wyciągnięcie samochodu z rowu (niestety dopiero na następny dzień), po czym odwozi profesorską parę do Revelstoke, w którym to przyszło im spędzić tego dnia nieplanowany, przymusowy nocleg.
My również się tam kierujemy, z tym, że na całkiem planowany pobyt u Beaty i Andrzeja. Otrzymaliśmy od nich zaproszenie dzięki ogromnej sile rażenia Facebooka. Pamiętacie Jilian z Calgary z poprzedniego wpisu? Po naszym wyjeździe opisała na swoim facebookowym profilu naszą wyprawę. Wiadomość zatoczyła szerokie kręgi i w konsekwencji dotarła do zięcia Beaty i Andrzeja, który jest Kanadyjczykiem od urodzenia. On przekazał ją swojej żonie, która z kolei wysłała wiadomość do swoich rodziców, czyli Beaty i Andrzeja. Beata i Andrzej w Revelstoke mieszkają od niedawna. Porzucili wygodne życie w Calgary i przenieśli się w góry Kolumbii Brytyjskiej na zakupioną wiele lat wcześniej działkę, realizując tym samym swoje marzenie sprzed lat. Na działce nie ma jeszcze domu z prawdziwego zdarzenia, na razie mieszkają w środku lasu na leśnej polance. Za tymczasowy dom służą obudowane i połączone przyczepa kempingowa i naczepa do samochodu ciężarowego. Miejsca ogrom!
Spędziliśmy tutaj trzy dni i dzięki naszym sympatycznym gospodarzom zwiedziliśmy miasto oraz jego okolice, wliczając w to muzeum leśnictwa, skocznię narciarską i zaporę wodną na rzece Columbia a także zrobiliśmy mikro-trekking po otaczających górach i zażyliśmy odświeżającej kąpieli w zimnych wodach górskiego jeziora 😉.
Po wspaniałej gościnie ruszamy dalej, na rogatkach miasta żegna nas wizerunek ogromnego niedźwiedzia grizzly,
a nieco dalej, już na drodze informacja, że przed nami 150-kilometrowy korytarz, którym mogą się przemieszczać dzikie zwierzęta - w tym między innymi właśnie grizzly 😮...
W ciągu trzech dni docieramy do Kamloops. Droga prowadzi przez Sicamous, gdzie kosztujemy najlepszych podobno lodów w okolicy, wytwarzanych przez Dutchmana - mleczarza o holenderskich korzeniach.
Przed dojazdem na miejsce przejeżdżamy jeszcze przez Salmon Arm i Chase. W tych dwóch miejscach zatrzymujemy się również na noclegi. Szczególnie urzekło nas Salmon Arm ze swoim jeziorem z krystalicznie czystą wodą i otaczającymi je wzgórzami.
W Kamloops jesteśmy gościem Ivana z Couchsurfing. Spędzamy tutaj cztery dni w oczekiwaniu na zmianę pogody lub opanowanie przez ekipy strażackie gigantycznych pożarów lasów, które wciąż szaleją na północ i północny zachód od nas oraz uniemożliwiają nam kontynuację zaplanowanej trasy.
Czas mija na zwiedzaniu okolic, rekreacji fizycznej, obecności na imprezach kulturalnych oraz na energetyzujących kąpielach w zbiornikach z zimną, górską wodą 😵.
Zaklinanie przez nas pogody nie pomogło, z nieba nadal leje się żar, w powietrzu unosi się dym a nie dość, że pożary nawet w najmniejszym stopniu nie zostały opanowane, to jeszcze w efekcie panującej suszy bardzo szybko się rozprzestrzeniają. Do tego w wielu miejscach powstają nowe – w tym na południe i zachód od Kamloops i niebezpiecznie blisko istniejących traktów komunikacyjnych. Pozostawanie w Kamloops dłużej może nas skutecznie unieruchomić na nie wiadomo jak długo. Trzeba się ewakuować. Rezygnujemy więc z jazdy na zachód, zmieniamy plany i ruszamy na południe ku Merrit i Hope. Z Kamloops prowadzi tam osławiona dzięki serii National Geographic Channel i Discovery Channel „Autostrada przez piekło”, czyli Coquihalla.
Odcinek z Kamploops do Meritt tej autostrady z powodu pożarów został już zamknięty dla ruchu. Pozostała jedynie od wschodniej strony alternatywna trasa drogą 5A, biegnąca łukiem m.in. brzegami dwóch pięknych jezior – Stump Lake i Nicola Lake. Obserwujemy tam wspaniałe okazy miejscowej fauny.
Po opuszczeniu Kamloops kręcimy pedałami przez niemal 100 km i późnym już wieczorem osiągamy Merrit. Schronienie pod domowym dachem otrzymujemy dzięki uprzejmości Jima, który należy do społeczności rowerzystów Warmshowers.
Ciąg dalszy zmagań następnego dnia. Kolejny przystanek po przejechaniu nieco ponad 60 km. Britton Creek Rest Area to po wyczerpującym podjeździe wymarzone miejsce na odpoczynek, posiłek, toaletę i nocleg bez obawy o zbyt wielki hałas dobiegający z drogi i bez obaw o wizytę niedźwiedzi.
Wijąca się między górami autostradowa wstążka wspina się na swój najwyższy punkt - przełęcz Coquihalla, na wysokości 1 244 m n.p.m. Po wygodnie spędzonej nocy w Britton Creek Rest Area, osiągamy ten punkt nazajutrz, wkrótce po upuszczeniu obozowiska. Pogoda trochę nie sprzyja, chłód i siąpiący deszczyk odbierają nieco przyjemność z napawania się sukcesem 😉, a nisko zawieszone chmury nie pozwalają na wykonanie jakichś efektownych pejzaży fotograficznych.
Za to dalsza jazda stąd to przysłowiowe "z górki na pazurki" 😊. Do samego Hope bez kręcenia pedałami. Och, gdyby to tak wyglądała cała nasza wyprawa...😄. A w Hope... kończy się "Autostrada przez piekło".
Drobna podpowiedź skierowana do osób, które w przyszłości również chciałyby pokonać ją rowerem. Z przebiegu trasy mogę powiedzieć, że łatwiej jest jechać z Kamloops do Hope (czyli kierunek z północy na południe tak, jak my jechaliśmy), aniżeli w kierunku przeciwnym (Hope - Kamloops). Powód jest prosty. W pierwszym przypadku podjazd odbywa się na znacznie dłuższym odcinku, co sprawia, że mimo swojej trudności jest jednak bardziej łagodny.
Hope z raptem sześcioma tysiącami mieszkańców to niewielka mieścina ale posiadająca ogromny potencjał. Kręcono tutaj między innymi ujęcia do pierwszego filmu z serii "Rambo", czyli "Rambo - pierwsza krew" czy "K2" - historii o dwóch przyjaciołach zamierzających wspiąć się na drugi, co do wysokości szczyt na ziemi. W Hope mieści się również siedziba firmy głównego bohatera serii „Autostrada przez piekło” – Jamie Davisa. A my? Skoro już tutaj jesteśmy, to dlaczego nie spróbować się z nim spotkać i zrobić pamiątkowe zdjęcie? Biuro firmy to skromny budyneczek, który obecnie służy jako stoisko z pamiątkami.
Zawiaduje nim przybrany syn Jamie’go a jednocześnie jeden z bohaterów serii – Brandon. Na oprawionym w ramki plakacie to również on. Tak wyglądał sześć lat wcześniej jako szesnastolatek.
Tabor ciężkiego sprzętu firmowego znajduje się w innym miejscu. Jamie Davis niestety był nieobecny. W rozmowie z pracownikami dowiadujemy się, że ich szef przebywa aktualnie w USA, dokąd udał się po kolejny, wykonywany na zamówienie holownik.
Trudno, do spotkania nie dojdzie. Kierujemy się więc na zachód ku wybrzeżu. Autostrada nr 5 skończyła swój bieg ale narodziła się autostrada nr 7, która doprowadzi nas z Hope do samego Vancouver.
Docieramy tam w czasie dwóch dni, bez większych przygód, z „międzylądowaniem” w Merrit. W największej aglomeracji Kolumbii Brytyjskiej i trzecim pod względem wielkości mieście Kanady jesteśmy gośćmi Ivo.
W Vancouver na pewno nie można się nudzić. W zasięgu wzroku są góry i górskie szlaki a na miejscu port, szereg obiektów rekreacyjno - sportowych, plaże, nabrzeżne promenady oraz ponad 180 parków.
Największy z miejskich parków to Stanley Park ze spektakularnym pniem czerwonego cedru zachodniego. Gigant, którego wiek ocenia się na 700-800 lat nosi miano Hollow Tree (wydrążone drzewo). Historyczne fotografie pokazują ludzi, samochody, a nawet słonia pozującego w jego przepastnej jamie. Zatem ze swoimi rowerami bez problemu zmieściliśmy się w środku.
Vancouver leży w strefie łagodnego klimatu. Zimą średnia temperatura waha się w granicach 3°C, latem 22°C. To doprawdy chyba najbardziej przyjazne miejsce w Kanadzie i jednocześnie doskonałe do życia tylko, że… horrendalnie drogie 😳. Na tyle drogie, że mnóstwo młodych Kanadyjczyków nie mając szans na zakup na własność własnego lokum opuszcza prowincję, wybierając najczęściej sąsiednią Albertę i jej stolicę Calgary. Rynek nieruchomości został opanowany przez Azjatów a konkretnie Chińczyków. To oni królują w mieście, są zauważalni na każdym kroku i to oni dyktują warunki cenowe. Ceny nieruchomości mogą przyprawić o zawrót głowy.
Średnia wartość zakupu domu jest najwyższa w całym kraju i wynosi ok. 700 tys. CAD (1 mln 960 tys. zł). Nie lepiej jest też w kwestii wynajmu. Nawet niewielkie kawalerki o powierzchni nieczęsto mniejszej niż 50 m2 wyceniane są na kwotę ok. 3 tys. CAD za miesiąc (8 400 zł). By cieszyć się możliwością zamieszkiwania w Vancouver należy mieć naprawdę dobre źródło dochodów.
Ostatniego wieczora pobytu tutaj spacerujemy nabrzeżem, spoglądając na skrzące się promieniami zachodzącego słońca wody cieśniny. W oddali majaczy wyspa Vancouver. Tam znajduje się ostatni etap naszej wyprawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.