niedziela, 25 czerwca 2017

Przez Kanadę rowerem: To samo a jednak inaczej. Na preriach Saskatchewan.

O ile Manitoba nie powitała nas zbyt przyjaźnie, przeganiając (z wykorzystaniem strażników parku) już w późnej porze z miejsca odpoczynku, tutaj w Langenburg, pierwszej miejscowości po przekroczeniu granicy, zostajemy zagadnięci przez akurat przejeżdżającą samochodem obok nas parę, która specjalnie z naszego powodu się zatrzymała i po krótkiej rozmowie zaprosiła nas na swoją farmę. Zaproszenie przyjęliśmy, ponieważ właśnie szukaliśmy miejsca do rozbicia namiotu. Zatem nie szukając już więcej pojechaliśmy na farmę a tam otrzymaliśmy pokój do wyboru, kolację, śniadanie i poranne oprowadzenie po włościach. Nasi przemili gospodarze - Maureen i Dave, okazali się właścicielami ziemi o powierzchni 3 tys. ha. Jak sami się określili, należą do grupy mniejszych obszarników w Saskatchewan 😱.
Podczas wieczornej pogawędki nadmieniłem o naszych ostatnich przeżyciach nad jeziorem (opisanych tutaj), gdzie widzieliśmy bobry i słuchaliśmy loonie. Dave (pracujący dla prowincjonalnego rządu) wyjaśnił mi, że bobry są prawdziwym utrapieniem i traktowane są jak szkodniki. Ich populacja jest ogromna, rozmnażają się błyskawicznie (kilka razy w roku, miot do kilkunastu młodych) zatem rząd prowincji płaci za każdego zlikwidowanego bobra. Dziwne to uczucie, słuchając takich opowieści i mając na uwadze fakt, że w Polsce bobry są pod ochroną...
Pobyt w miłym towarzystwie zawsze szybko mija. Ale to zaproszenie i pobyt na farmie miały swoje rozwinięcie. W oddalonym o ok. 200 km Elfros zostaliśmy przyjęci przez Stellę. Spotkanie zaaranżowała Maureen, dla której Stella jest ciocią. Dotarliśmy tam po dwóch dniach bez większych niespodzianek i trudności.
Ciocia Stella to niezwykle sympatyczna, dobrotliwie uszczypliwa i niezmiernie energiczna 85-latka. Ma prawo jazdy i własny (wcale nie najmniejszy samochód). Jak mówi, lubi być niezależna. I samochód wcale nie stoi bezczynnie przed domem, o nie! Miło nam się gawędziło, walczyło na słowa i... spożywało pyszne posiłki i desery. O to, żeby nie zaschło nam w gardłach 🍷🍺 dbał syn Stelli 😉. Stella podpowiedziała nam, że na naszej trasie będzie takie miejsce, gdzie bez żadnego wysiłku będziemy mogli zaobserwować wielkie rzesze pelikanów. Zatem w deszczowych okolicznościach przyrody następnego dnia pożegnaliśmy się i ruszyliśmy z nadzieją, że mimo tej pieskiej pogody uda się nam napotkać chociaż kilka osobników a przy okazji pstryknąć im parę fotek. I nie zawiedliśmy się.
Deszcz lał niemiłosiernie wspomagany (a jakże) silnym wiatrem. Nie wiem, czy taka deszczowa aura to w Saskatchewan norma ale po drodze mijaliśmy mnóstwo zalanych terenów uprawnych. I nie były to jakieś tam rozlewiska a wielkie jeziora! Jeziora, które z roku na rok robią się coraz większe, jak wcześniej przekazał nam w Langenburg Dave. A na jednym z tych jezior - Big Quill Lake, ogromne stada pelikanów. Ptaki skupione były w ciasno zbite grupy, co z pewnością zostało wymuszone przez panujące, nieprzyjemne warunki atmosferyczne.

Zmęczeni, przemoczeni i wychłodzeni zaczynamy rozglądać się za jakimś dachem typu szopa, stodoła czy opuszczona farma, by mieć schronienie przed deszczem. Rozbijanie w tych warunkach namiotu wcale nam się nie uśmiechało. Z tym nastawieniem docieramy do Jansen. Niedaleko od drogi jest jakiś wielki budynek. Wygląda na magazyn czy ogromny garaż. Jest też kilka zbożowych binów. Zjeżdżamy na ścieżkę prowadzącą do tego budynku i zatrzymujemy się przed jednym z okien. Po chwili w oknie pojawia się twarz kobiety, widać na niej spore zaskoczenie. Nie dziwię się - musieliśmy wyglądać jak ostatnie nieszczęścia. Nie zdążyłem nawet zapukać, gdy z budynku wyszedł gospodarz spoglądający na nas z życzliwym zainteresowaniem. Na pytanie, czy mógłby nam udzielić schronienia w tym wielkim magazynie odparł, że owszem - tylko po co, skoro w domu jest wolna sypialnia i wygodne łóżko. Właściciele nieruchomości - Marj i James dodali jeszcze, że akurat mają wizytę znajomych i będzie im miło, jeśli się przyłączymy.
Rowery z bambetlami zostawiliśmy zatem w tym wielkim magazynie i zabierając tylko suchą odzież, bieliznę i kosmetyki ruszyliśmy do domu. Tam zostaliśmy zakwaterowani w przestronnej sypialni i wyposażeni w szlafroki i komplet ręczników. Po odświeżającym prysznicu 🚿 nastawiliśmy jeszcze pranie i przyłączyliśmy się do trwającego przyjęcia. Zjedliśmy kilka porcji ciepłej zupki a później do przekąsek sączyliśmy... napoje 🍷.
Następnego dnia wypoczęci, w czystych i suchych ciuchach, po spożyciu przygotowanego pod nasze gusta śniadania zwijamy manele i obieramy kurs na Saskatoon. Przemierzane przestrzenie są bliźniaczo podobne do równin w Manitobie. Z tym, że tutaj znacznie więcej jest zieleni (wiosna w pełni) ale także, jak wspomniałem wcześniej, terenów mokrych.
Ciekawostką, którą zaobserwowaliśmy były żółte kwiatki zwane "lady slipper" (damski pantofel), gdyż ich kształt przypomina właśnie ten rodzaj obuwia.

Saskatchewan to bodaj jedyna kanadyjska prowincja, w której nie stosuje się zmiany czasu z zimowego na letni. Zatem różnica czasowa w stosunku do Polski zwiększa się do 8 godzin 🕗.

To również, obok Manitoby, spiżarnia Kanady. Większa spiżarnia. Tabliczki z oznaczeniem danej drogi posiadają więc ikonkę snopka zboża, ale różnią się w zależności od charakteru drogi. Droga pierwszej kategorii to highway (autostrada, skrót Hwy, tabliczka niebieska),
informacja o skrzyżowaniu (junction, skrót JCT) dróg
droga drugiej kategorii to road (droga, skrót Rd, tabliczka zielona). Road prowadzone są prostopadle od highway i praktycznie zawsze wyłożone są asfaltem zaledwie na odcinku kilkudziesięciu metrów a w dalszym przebiegu pokryte są żwirem.
oznakowanie drogi (road)
Mycie samochodów w sezonie suchym mija się tutaj z celem. Jednorazowy przejazd taką drogą niweczy cały wysiłek. Jeśli mowa o tabliczkach, to warto jeszcze wspomnieć o tabliczkach miejscowości. Pod nazwą miejscowości umieszczone są rysunkii informujące, jakiego rodzaju aktywność lub usługi można tam znaleźć. Jeżeli jest to dość duża miejscowość, to informacja ta ogranicza się do tabliczki z napisem ALL SERVICES (wszystkie usługi).
Prawidłowość ta ma zastosowanie we wszystkich prowincjach, w których byliśmy. Przez analogię wydaje mi się, że jest tak na terenie całej Kanady. Niezależnie jednak czy jest tak rzeczywiście czy nie, opisanie tablic miejscowości w taki sposób, w moim odczuciu jest bardzo pomysłowe i użyteczne.
Jak na głównego dostarczyciela żywności przystało, wszystko tutaj jest ogromne. Ogromne przestrzenie, ogromne tereny uprawne i ogromne maszyny, które na tym rozległym terenie operują. Te maszyny znacznie podwyższają komfort pracy w polu. Każda róża ma jednak kolce. Konieczność wymiany takiej opony przyprawia właścicieli o ból głowy 😨. 
Dotarcie z Jansen do Saskatoon zajęło nam dwa dni. A tam czekali już na nas Piotrek i Wiola. Tę wspaniałą parę poznaliśmy dzięki polskiemu forum NGT. I jeszcze przed rozpoczęciem naszej wyprawy otrzymaliśmy od nich zaproszenie. Co prawda Saskatoon nie leżało pierwotnie na naszej trasie i musieliśmy wykonać małe półkole, ale 200 czy 300 km więcej przy zaplanowanym przedsięwzięciu i ogromnym zapasie czasu nie robiło nam większej różnicy... Mając to spotkanie na uwadze, jako drobny upominek wieźliśmy ze sobą przez ocean i ponad połowę Kanady butelkę wyśmienitej wiśniówki domowego wyrobu "made by najlepsza teściowa". I wierzcie lub nie - ani jedna kropelka nie została uroniona. Chociaż szczerze przyznam, że kilka razy kusiło 😊. Wieczorem w dzień naszego przyjazdu nastąpiła uroczysta degustacja. Uczestniczył w niej również Krzysiek, miejscowy przyjaciel rodziny.
Wówczas jeszcze miejscowy ale myślący dość intensywnie o przeprowadzce do Vancouver. Podczas naszego weekendowego pobytu Wiola zabiegała byśmy nie poumierali z głodu a część artystyczną i duchową organizował Piotrek. Stał się naszym przewodnikiem po mieście, które przyjęło z otwartymi ramionami jego rodzinę po opuszczeniu USA. Ciekawą architektonicznie pozycją był próg wodny na rzece Południowy Saskatchewan.
Dodatkową atrakcję stanowiły przebywające tutaj pelikany. Bardzo nieśmiałe chyba, bo gdy zaczęła się sesja fotograficzna szybko dały nogę a właściwie skrzydło i przeniosły się w miejsce odległe dla wścibskich ludzkich oczu.
Podsumowaniem zwiedzania było... wejście na najwyższy okoliczny szczyt! Może nie całkiem okoliczny i może nie była to góra a wzgórze, ale i tak to nie lada wyzwaniem jest znaleźć na naturalnie płaskim terenie coś, na co można się wspiąć. Piotrek dał z siebie wszystko i znalazł odpowiedni obiekt jakieś 40 km od miasta. Wykorzystując sprzyjające okno pogodowe przeprowadziliśmy udany atak szczytowy 😂.
Po tym morderczym wysiłku nagrodą była wspaniała panorama najbliższej okolicy.
W ramach zajęć terapeutycznych i ogólnorozwojowych, po tym śmiałym ataku pobrałem od Piotrka krótkie, szybkie lekcje surfowania po jeziorze na desce z pomocą wiosła.
Suchym tej próby nie udało mi się zaliczyć, woda była jednak zaskakująco przyjemnie ciepła. Wracaliśmy do domu wszyscy pełni pozytywnej energii. Tak oto szybko minął nam wspólnie spędzony czas i pora było ruszać w dalszą drogę. Wyjechaliśmy z Saskatoon.
Wszystko przebiegało jak zwykle. Płasko, wietrznie i na przemian - słonecznie i deszczowo. By osuszyć sprzęt i odzież dobrze byłoby znaleźć jakiś kawałek dachu nad głową w postaci opuszczonych zabudowań, jakich wiele napotykaliśmy w Ontario. Zagadnięty gdzieś po drodze funkcjonariusz RCMP (Royal Canadian Mounted Police - Królewska Kanadyjska Policja Konna) rozwiewa nasze nadzieje. Tutaj raczej nic takiego nie znajdziemy. RCMP jest policją federalną. Ma prawo operowania na terenie całego kraju w przeciwieństwie do policji prowincjonalnych (jak np. OPP - Ontario Province Police, Policja Prowincjonalna Ontario) czy policji municypalnych (miejskich). Struktura tej formacji jest zupełnie inna niż w Polsce.
Trzeciego dnia od wyjazdu z Saskatoon następuje coś, co musiało w końcu nastąpić. Po raz pierwszy całkowicie kapitulujemy przed siłą natury. Płaski teren, żadnych przeszkód terenowych i wiatr tak silny, że trudno poruszać się naprzód a nawet utrzymać się na rowerze! Jazda stawała się niebezpieczna, bo podmuchy rzucały nas na jezdnię wprost pod pędzące samochody a w końcu stała się zupełnie niemożliwa. Nawet na najniższym przełożeniu przekładni właściwie staliśmy w miejscu. Na płaskiej drodze! Próbowaliśmy pchać rowery ale sił na długo nie wystarczyło. Wiatr, nasze przekleństwo, wygrał...
Wg prognoz pogodowych miał utrzymywać się o takiej sile przez dwa dni. W tych okolicznościach przyrody, gdy w polu widzenia pojawia się budynek, do którego droga już dawno zarosła zieleniną (co oznacza, że nie jest od dawna użytkowany), nie pozostaje nic innego jak tylko znaleźć sposób, by skorzystać z jego gościnnych wnętrz 😉. Za Rosetown, przed mającą kilka zaledwie ulic wioseczką Fiske wypatrzyłem właśnie taki budynek. Z zewnątrz wyglądający na całkiem nieźle utrzymany.
Krótki rekonesans przez łąkę i sprawdzenie dwojga drzwi. Zamknięte. Kontrolne spojrzenia przez okna potwierdzają, że budynek jest od dawna opuszczony. Pozostaje zatem wykrycie słabego punktu, by móc dostać się do środka. Dzieje się tak dzięki szybie odsuwanej w bok 😎. Drzwi nie stanowiły już żadnej przeszkody, gdyż zamki w kanadyjskich mobile home są bardzo wdzięczne, można odbezpieczyć je od środka. Tak się dzieje i w mgnieniu oka wraz z rowerami lądujemy w przytulnym wnętrzu, wolnym od morderczego wiatru.
Cały domek modułowy, coś w rodzaju hotelu robotniczego - dla nas. Będzie nam schronieniem przez dwa wietrzne dni. I deszczowe również, jak się miało okazać nieco później.

Ruszamy dalej po dwóch dniach. Wiatr osłabł gdzieś o połowę ale mimo wszystko wciąż był silny i dawał się we znaki. Dodatkowo spadła temperatura. Marznęliśmy i po pierwszych kilometrach mus było ubrać się cieplej. W tych wciąż niełatwych warunkach docieramy do Kindersley. Miasta na tyle dużego że oprócz restauracji Tim Hortons czy A&W jest także sklep Wal-Mart. To amerykański hipermarket na wzór Real, Auchan czy Tesco. Ostatnio zakupiliśmy tam kurczaka z rożna, więc po koczowaniu w domku modułowym, gdzie troszkę trzeba było racjonować żywność i wodę, już nam cieknie ślinka na taką ucztę 😀. Niestety, w tym akurat sklepie stoiska z grillem nie było i obeszliśmy się smakiem. Były za to spodnie Wrangler uszyte z dobrej jakościowo, grubo plecionej bawełny. U nas w kosmicznych cenach, tutaj za niecałe 25 CAN, czyli ok. 75 zł. Sprawię sobie takie pod koniec wyprawy teraz bez sensu targać ze sobą dodatkowe klamoty.
Spodnie zostały na półkach a mając na uwadze, przygodę z wybuchem opony (opisanej w poprzednim poście), w sakwie rowerowej pojawiły się zapasowe opony firmy BELL, wzmacniane nićmi kevlarowymi. Nić wzmacnia gumę i w tym przypadku zastępuje stalowe linki powszechnie stosowane w oponach. O ile opony tradycyjne należy przechowywać w stanie wiszącym lub leżącym, oponę z nicią kevlarową możesz zwinąć jak dętkę. Wykorzystując darmową, sklepową sieć WiFi robimy jeszcze tylko szybkie sprawdzenie poczty elektronicznej i późnym już wieczorem wyjeżdżamy z miasta, by szukać miejsca na nocleg. Co prawda w Kindersley jest pole campingowe ale jeżeli możemy mieć coś za darmo, to po co przepłacać 24 CAD? Zatem wyjeżdżamy z miasta i ok. 3 km za jego granicami dostrzegamy ogromną posiadłość. Wokół dużo pięknie przystrzyżonej trawy, więc ruszamy śmiało z pytaniem o możliwość rozbicia namiotu na jedną noc. Ponownie zostajemy przyjęci z otwartymi ramionami i otrzymujemy ofertę spędzenia nocy w jednym z dwóch camperów lub w przyczepie campingowej (duuużej). Wybieramy model naszym zdaniem najbardziej luksusowy a właściciele - Pat i Don utwierdzają nas w tym przekonaniu. Jeszcze tylko zaproszenie na śniadanie i... czas było robić oko.
Następnego dnia po sutym śniadaniu z werwą ruszamy dalej. Granica kolejnej prowincji już niebawem. Deszcz wisi w powietrzu. Robimy wyścigi z szybko zmieniającą się pogodą i krążącymi wokół na niebie chmurami burzowymi. Na tym płaskim terenie wszystko jest doskonale widoczne. Raz udaje nam się całkowicie uniknąć burzy, która tak jakby łukiem nas minęła.
Za drugim razem już tak się nie dzieje ale zanim dogonią nas nisko zawieszone nad ziemią bure chmury, udaje nam się dotrzeć do bezobsługowego ale za to bezpłatnego campingu w Alsask.
Szybko rozbijamy namiot, mocujemy dodatkowe odciągi a następnie spinamy rowery, nakładamy na nie pokrowce, po czym lądujemy w przytulnym wnętrzu naszego Naturehike Cloud Up 3. Chwilę po zasunięciu zamków zaczyna się nawałnica ⛈. Nas to jednak nie rusza. Za dwa kilometry granica - jutro wjedziemy do Alberty. Nasze samopoczucie jest tak samo wspaniałe jak tęcza, która ukazała się po burzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.