czwartek, 18 maja 2017

Przez Kanadę rowerem: Ci wspaniali Kanadyjczycy!

Minął już miesiąc a ja wciąż nie mogę wyjść z podziwu. Z podziwu dla Kanadyjczyków.

Wspominałem już wcześniej, że na każdym kroku zaznajemy ogromnej życzliwości i gościnności. Nie tylko od osób, z którymi wcześniej mieliśmy zaaranżowane spotkania ale również od osób, z którymi los całkowicie przypadkowo skrzyżował nasze ścieżki. Zaczęliśmy żartować, że jak nadal będzie się tak działo i będziemy przyjmować zaproszenia od wszystkich, to półrocznego okresu przewidzianego na całą wyprawę nie wystarczy nawet na przejechanie samego Ontario 😀. Niezmiernie inspirujące jest to, że z każdego spotkania wynosimy coś wartościowego. I nie mam tu na myśli dóbr materialnych ale duchowe lub po prostu wiedzę w obszarach do tej pory mam nieznanych. Ta rowerowa wyprawa odkryła przed nami całkiem nowe oblicze podróżowania. Nigdy wcześniej nie mieliśmy takich doświadczeń. To coś niesamowitego!
Marcin i Asia
Joel i Sheila
O ile gościnność couchsurferów zdążyliśmy już poznać także podczas innych naszych wojaży, to w Kanadzie ogrom i częstotliwość zwykłej, ludzkiej życzliwości okazywanej praktycznie na każdym kroku była dla nas niesamowicie wzruszająca. Nie było praktycznie miejsca, żeby podczas naszego postoju na odpoczynek czy zakupy ktoś nas uprzejmie nie zagadnął. I często z takiego właśnie nagabywania poznajemy kolejne wspaniałe osoby. Pierwszą była zupełnie przypadkowo napotkana w St. Catharines Monika. Monika mieszka w Kanadzie od dzieciństwa. Stało się tak za sprawą mamy Jadwigi - osoby o silnej osobowości, pełnej inicjatywy, energii i ciepła. Jadwiga jest właścicielką punktu gastronomicznego z przekąskami, w którym akurat tego dnia Monika ją zastępowała. Widząc polskie flagi na naszych rowerach pozdrowiła nas po polsku. Rozpoczęła się rozmowa, zostaliśmy poczęstowani hot-dogami z polską(!) kiełbasą. Po powrocie mamy, Monika zaoferowała się być naszą przewodniczką po okolicznych, ciekawych niejscach.
Monika
W konsekwencji wspólnego zwiedzania otrzymaliśmy zaproszenie do jej domu. Tam zostaliśmy przez jej mamę nakarmieni, napojeni i zaopatrzeni w wiktuały na dalszą drogę. Wcześniej jeszcze miałem przyjemność poprowadzić 6-cylindrową Hondę Moniki z automatyczną skrzynią biegów, podczas gdy ona siłowała się z moim rowerem 😀, targając go pod górkę gdzieś w punkcie widokowym niedaleko miasteczka Niagara-on-the-Lake.

Docieramy do środkowego Ontario. Tutaj w Elmira robimy zakupy i przeglądamy mapę, poszukując jakiegoś miejsca na nocleg, by następnego dnia móc zaobserwować Mennonitów podczas Wielkanocy. Zagaduje nas Sharon, która pomimo braku możliwości zaoferowania nam noclegu u siebie, telefonicznie porusza swoich przyjaciół mieszkających w sąsiedztwie wielu mennonickich farm i organizuje nam nocleg u nich.
Sharon
Ba! Ponieważ nasz wyjazd z Elmira nieco się opóźnił, zaniepokojona, że jeszcze nie dotarliśmy na umówione miejsce wyjechała nas szukać! A gdy znalazła, zabrała na pokład wszystkie nasze sakwy, by nam ulżyć podczas jazdy w silnym, przeciwnym wietrze i pilotowała do samego celu. Czyli do domu, w którym zamieszkują Janet i Hank Sonnenberg.
dwa pokolenia rodziny Sonnenberg
Właściwie to dom dwupokoleniowy, bo obecnie posiadłością zarządza ich syn Ryan, mieszkający tutaj również wraz z dziećmi i żoną Amy. Co spotkało nas w ich domu opisałem już w tym poście.

Jedziemy na północ w kierunku jeziora Huron. Za Orangeville robimy krótką przerwę na zaczerpnięcie oddechu. Na poboczu zatrzymuje się samochód a kierowca pyta, czy czegoś nam potrzeba. Dochodząc chyba do wniosku, że z naszą kondycją jest nie najlepiej 😱 zaprasza nas do siebie na nocleg. Zostajemy nakarmieni, napojeni, wieczór spędzamy przy kominku a nasza odzież i bielizna zapoznają się z pralką i suszarką.
Ron i Ann
Na drogę dostajemy cukierki a następnego dnia Ron i Ann dwukrotnie robią nam na trasie fotki i krótki filmik w trakcie naszej jazdy. Takich ujęć nie zrobiłbym sam.

W Orilia w deszczowy dzień, późnym wieczorem, właściwie to już była noc, dostrzegamy światło w jakimś warsztacie. To chyba ostatnia szansa na znalezienie miejsca na nocleg. Od George'a - właściciela tego interesu otrzymujemy zgodę na rozbicie namiotu na równej trawie tuż przy warsztacie. Podczas gdy my walczymy, by podczas rozkładania namiotu nie zmoczyć sypialni, mieszkająca nieopodal szwagierka właściciela jedzie z własnej inicjatywy do restauracji Tim Hortons i serwuje nam ciepłe ciasteczka i gorącą kawę 🙌. Rano zaś w biurze warsztatu czeka już na nas świeże śniadanie z Tim Hortons i zaproszenie do skorzystania z łazienki! George musiał wyjechać w czasie, gdy się pakowaliśmy, toteż nie dane nam było pozować do wspólnej fotografii. Jako pamiątka spotkania pozostaje jedynie nasza wdzięczność.

Jesteśmy już na wysokości jeziora Huron. To już tzw. północne Ontario. Musieliśmy odbić z autostrady, która na tym odcinku jest autostradą "z europejskiego punktu widzenia" - posiada co najmniej dwa pasy ruchu w obu kierunkach i barierę zabezpieczającą przeciwne kierunki. Dla nas oznacza to, że jest niedostępna dla rowerzystów. Jedziemy zatem jakąś pomniejszą drogą, wokół tylko głazy, kamienie i gęste lasy. Dzicz i odosobnienie. I gdy już zaczynało zmierzchać, pośród tej nicości zauważamy posesję z pięknie przystrzyżonym trawnikiem.
Joe
Jak później wyjaśnił nam sympatyczny starszy pan Joseph (dla nas Joe, właściciel tejże posesji) - przystrzyżonym po to, by widać było pełzające w nim węże 😱. Bo Joe ma z nimi taki układ - jak nie jest ich w stanie wypatrzeć, to przeżywają... Joe oczywiście zaprosił nas na wieczorną, gorącą kawę z ciastem i śniadanie następnego dnia oraz udostępnił łazienkę i prąd do naszych urządzeń zasilanych bateriami.

W maleńkim McKerrow szukamy jakiejś posiadłości z ładną trawą. Kilka jest ale nie ma właścicieli w domach. Jest za to stojący nieco na uboczu budynek jednostki administracyjnej (township) - coś na wzór naszego urzędu gminy. Znaczy się własność federalna, czyli państwowa. A na tyłach tej własności piękna trawa. Rozbijamy namiot. Niecny plan zakłada ewakuację przed godziną otwarcia biura czyli przed 9:00. Ale plan bierze w łeb, bo podczas porannego pakowania zaskakuje nas sympatyczna pani i zaprasza do biura na gorącą kawę 😀.
Karin
Następnie zabiera nas do znajdującego się nieopodal domu, pokazuje zawartość lodówki, wskazuje łazienkę i mówiąc, że mamy czuć się swobodnie, zostawia nas samych w domu i wraca do biura. Niewyobrażalne! Korzystamy z łazienki, robimy małe pranie bielizny i wracamy do naszych rowerów bez opróżniania domowej lodówki. Dziękujemy serdecznie pani w biurze, robimy fotkę i spadamy. Po kilku przejechanych km lądujemy w Tim Hortons. Ładujemy baterie, sprawdzamy pocztę, rozmawiamy przez WhatsApp z rodziną i przyjaciółmi. I tak minęło kilka godzin... Jest 17:00 i zaczął siąpić deszcz. Nie najlepszy czas na start ale trzeba się jednak trochę przemieścić. Nie ujeżdżamy nawet 3 km, gdy zatrzymuje się przy nas auto, z którego wygląda... pani z biura! Daje do zrozumienia, że przed zapadnięciem zmroku już niewiele przejedziemy i zaprasza do siebie na nocleg.
Scott i Karin
Zaproszenie przyjmujemy. W przytulnym pokoiku pełnym gadżetów z historii muzyki wraz z Karin i Scottem urządzamy wieczór muzyczny - Scott gra na gitarze i wraz z Karin śpiewa kawałki country, ja próbuję nadawać rytm na bębnach 😀. Było bosko. Aż do baardzo późnej nocy.
Zanim nastał "wieczorek muzyczny", z wizytą pojawił się wieloletni przyjaciel domu Texas MacDonald. Pamiętacie Hagrida z "Harry Pottera"? Tak właśnie wygląda Texas MacDonald, chociaż można by też powiedzieć, że wygląda jak Święty Mikołaj albo... członek gangu motocyklowego Hell's Angels.
Texas McDonald i jego dom
Tex zaprosił nas na następny dzień na swoje ranczo na pizzę. To miłośnik piwa i motocykli Harley Davidson (obecnie posiada egzemplarz z 1961 r.) Jest również kolekcjonerem wielu rzeczy - m.in. motocyklowych tablic rejestracyjnych, piersiówek, noży i broni 🔫🔫🔫. Jego arsenał zawiera wiele rodzajów coltów różnego kalibru, pistoletów, strzelb i karabinów. Jedną z atrakcji podczas tego popołudnia z Texem i jego żoną Heidi bylo strzelanie z flinty z zamkiem kurkowym (broń ładowana przez lufę).
Następnie dawaliśmy ognia już z "normalnej" broni - strzelby Winchester oraz pistoletów Browning i Smith and Wesson. Trochę żal, że na Colty już nie wystarczyło czasu, bo dzień chylił się ku końcowi. Po strzelaninie przyszedł czas na przygotowaną przez Heidi przepyszną pizzę z mięsem z łosia. A na pożegnanie zostaliśmy wyekwipowani przez Texa w mięsne domowe przetwory z dziczyzny, kawę w saszetkach zaparzaną jak herbata (amerykański wynalazek - nie do nabycia w Kanadzie) oraz domowej roboty warzywne liofilizaty! To było naprawdę niesamowite popołudnie. I pomyślcie - zjeść pizzę u MacDonald. BEZCENNE 😂.

Kilka dni później nieco dalej na zachód, przed miejscowością Bruce Mines (w której to otwarto pierwszą w Kanadzie kopalnię miedzi), szukając bezpiecznego lokum pytamy o możliwość rozbicia namiotu na terenie należącym do Briana i Rity. Oczywiście zgodę uzyskujemy a wraz z nią zaproszenie na śniadanie i... skorzystanie z sauny!
Brian i Rita
sauna, specjalnie dla nas
Sauna, taki luksus nawet przez myśl nam nie przeszedł. Ależ to była frajda 😀. A podczas śniadania gospodarz okazał nam własnoręcznie spisaną i bogato ilustrowaną księgę historii swojego rodu. Na pożegnanie otrzymaliśmy jeszcze garść cukierków i pamiątkowe spinki NHL (Narodowej Ligi Hokeja na Lodzie).

W Sault Ste. Marie spędzamy magiczne dwa dni z rodziną Gerry'ego i Roweny, należących również do społeczności Couchsurfing. To niesamowity dom. Pełen miłości, zrozumienia i szacunku. Przyjemnie było wspólnie zagrać w gry karciane, słuchać prób utalentowanych muzycznie dzieci i uczestniczyć w ich zabawach.
Malia, Rowena, Garry, Graham, David
A podarunek od Grahama wprost rozczulił nas do łez - wybrał on ze swoich skarbów i przekazał nam okolicznościową monetę 25-centową z wizerunkiem kanadyjskiej flagi. Do tego z jego inicjatywy otrzymaliśmy jeszcze na pożegnanie buteleczkę z oryginalnym kanadyjskim syropem klonowym. Łza się zakręciła...

Dwa dni później rozbijając się gdzieś w dziczy na polance w lesie poznajemy Wayne'a i Fredę. Przyjechali ze wschodniego Ontario ze swoją przyczepką. Wayne jest zapalonym wędkarzem, Freda w tym samym czasie lubi czytać książki wśród szumu płynącej wody. Zostaliśmy poczęstowani gorącą kawą i ciasteczkami a rano zaproszeni na śniadanie.
Wayne i Freda
Ha! A podczas śniadania Wayne mając świadomość, jak wielkie przewyższenia nas czekają zaproponował "teleportację" swoją ciężarówką. Ponieważ mądrych ludzi dobrze jest słuchać przyjęliśmy propozycję i przez 120 km największych chyba w północnym Ontario przewyższeń przejechaliśmy komfortowo jego Fordem z rowerami na pace 😀. A po dotarciu do Wawa Ci serdeczni Państwo zaserwowali nam obiad w restauracji Tim Hortons!

Docieramy do Marathon, która to miejscowość otwiera najzimniejszy region północnego Ontario. Tutaj o 23:00 przyjmują nas bez żadnych problemów Linda I Lloyd (również z Couchsurfing), chociaż nasz telefon o tak późnej porze wyciągnął ich z łóżek.
Linda i Lloyd
Lloyd następnego dnia ratuje nas z opresji, znajdując właściwy sklep z uszczelkami do naszego palnika wielopaliwowego. Na wszelki wypadek kupuję ich po 10 sztuk 😀. Przez trzy wcześniejsze dni nie mogliśmy przygotować żadnego ciepłego posiłku ani nawet przegotować wody, bo jedna z uszczelek straciła szczelność przepuszczając gaz i benzynę 😱. Linda przez cały nasz okres pobytu dbała o nasze brzuchy, serwując pyszne przekąski a do nich wino 👌. Wieczornym popołudniem zostajemy zaproszeni na pożegnalne przyjęcie/obiad do chińskiej restauracji.
Okazją jest wyjazd Lindy do drugiej posiadłości w odległym Spanish na okres od wiosny do jesieni. Mieliśmy zatem jeszcze sposobność skosztować pysznej, chińskiej kuchni oraz poznać bardzo serdeczną kompanię znajomych, z którymi miło wspólnie spędziliśmy czas na pogawędkach. Na pożegnanie otrzymujemy od Lindy pudełeczko przepysznego serka do owoców, którego smakiem wcześniej bardzo się rozkoszowaliśmy.

Czas na Thunder Bay. Tutaj zostajemy z otwartymi ramionami przygarnięci przez Jodi i Douga. To spotkanie również zostało zaaranżowane wcześniej przez Couchsurfing.
Jodi i Doug
Sytuacja jest o tyle ciekawa, że dwa dni wcześniej, w Nipigon, również byliśmy goszczeni - tym razem w służbowym mieszkaniu wykorzystywanym przez Douga. Pracuje on w szpitalu w Nipigon, dokąd przyjeżdża z oddalonego o 110 km Thunder Bay. W czasie naszego pobytu w Nipigon właśnie pełnił szpitalny dyżur 😀. "Plusem dodatnim" było jego fachowe doradztwo w zakresie stosowania blokady na nasze bolące kolana. Wręczył on nam "tensor elastic bandage with Velcro" (bandaż elastyczny z rzepem). Pokazał jak należy fachowo użyć go jako blokady oraz zapewnił, że taki bandaż działa identycznie jak np. blokada kolana Cho-Pat® ale jest kilkadziesiąt razy tańszy(!) i do tego ma znacznie szerszy zakres zastosowania.

Nie zdążyliśmy nawet zrobić zakupów w pobliskim Walmart przed opuszczeniem miasta, gdy zatrzymuje się obok nas kobieta i od razu zaprasza do siebie na nocleg. Początkowo wahamy się, bo to oznacza jeden dzień więcej nieplanowanego postoju ale ponieważ było już po godzinie 17:00 to prawdopodobnie moglibyśmy ujechać nie więcej 20-25 km z uwagi na czekające nas ponownie przewyższenia. Postanawiamy zatem przyjąć zaproszenie i zostać.
Bernice
I była to niezwykle słuszna decyzja! W towarzystwie przesympatycznej Bernice zwiedzamy miasto, nabrzeże nad jeziorem Superior i inne okoliczne atrakcje a dzień kończymy degustacją grillowanego łososia i lodowym deserem. Lepszego popołudnia nie mogliśmy sobie wymarzyć. Następnego dnia na rozstanie otrzymaliśmy jeszcze na drogę energetyczną tabliczkę kanadyjskiej czekolady Cadbury 😀 i kilka wartościowych informacji odnośnie dalszej trasy. Znajomość z Bernice zaowocowała również zapewnionym odpoczynkiem w późniejszym etapie naszej wyprawy. Bernice zaaranżowała nasz pobyt u swojego syna Michela, który mieszka w Calgary w prowincji Alberta.

Wszystkie wyżej wymienione osoby oraz niewymienione tutaj a zapoznane w trasie a także te, które podczas naszej wyprawy jeszcze zapewne przyjdzie nam poznać, zasługują na to, by o nich wspomnieć. Takie relacje międzyludzkie są wartością dodaną, czymś bezcennym i najlepszym, co może spotkać nie tylko podróżnika ale każdego człowieka w zwykłych, codziennych okolicznościach. Z tego też powodu dedykuję im niniejszy post, życząc nam i każdemu z Was tylko takich kontaktów 😀.

DOPISEK Z 22 MAJA

W miejscowości Ignace zatrzymaliśmy się w jednym z barów, by zjeść jakiś większy posiłek. Tego dnia planowaliśmy dłuższą jazdę niż zwykle. Po złożeniu zamówienia oczekiwaliśmy na zamówione dania. Podeszła do naszego stolika nieznajoma kobieta, zapytała skąd i dokąd jedziemy. Na koniec rozmowy, życząc nam bezpieczniej podróży wręczyła nam paragon za nasze zamówienie mówiąc, że należność już uregulowała... Po prostu brak słów...

2 komentarze:

  1. Wyglada na to, ze namiot uzywany z rzadka :-) Alez milych ludzi spotykacie! Chyba sie wybiore do Kanady... Choc tez az tak nie moge narzekac, wlasnie goszcze u Trail Angelow w Pennsylvanii :-). Powodzenia w dalszej trasie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawda, mili są do tego stopnia, że zawsze żal wyjeżdżać. Często nawiedza mnie myśl, by prosić ich o azyl 😂. Ale namiot nie może czuć zazdrości. Swoje też już przeszedł. A to jeszcze nawet nie połowa drogi 😉.

    OdpowiedzUsuń

Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.