Po Wielkanocnych atrakcjach ruszamy w górę mapy - na północny zachód. Gdzieś tam w trasie dzień zaczął się pięknie ale tutaj aura potrafi zmienić się w ciągu kilku minut. Nadchodzi deszcz, więc w Beeton wjeżdżamy pod dach remizy strażackiej, by założyć odzież przeciwdeszczową i uzupełnić zapasy wody. Szef placówki właśnie skończył odprawę i przygotowuje się ze swoim zespołem do wyjazdu ale żywo zainteresowany naszymi osobami i ekwipunkiem znajduje czas na krótką rozmowę. Obdarowuje nas również kilkoma butelkami mineralnej wody i pamiątkowymi naszywkami strażackimi. Jeszcze tylko krótki przegląd strażackich wozów, szybka sesja zdjęciowa i wracamy na drogę.
Na naszej trasie znajduje się Barrie. Podczas zwyczajowego już postoju w Tim Hortons (kanadyjska sieć restauracji w stylu McDonald's z darmowym, szybkim internetem) poznajemy wielkiego sportowca, który z pochodzenia jest Grekiem - Steve'a Petropoulosa.
To brązowy medalista igrzysk olimpijskich z Helsinek (Finlandia) w 1952 r. i zwycięzca wyścigu na trasie Ateny-Patra. Dystans 220 km mimo silnego przeciwnego wiatru pokonał w niesamowitym wówczas czasie 6 godz. 31 min., mając na mecie przewagę 1,5 km nad drugim uczestnikiem wyścigu. W swej karierze sportowej był kolarzem i piłkarzem, w obu przypadkach reprezentował barwy swojego ówczesnego kraju - Grecji. Kolekcja ponad 40 medali i trofeów z różnych zawodów dowodzi jego sukcesów w ponad 40-letniej karierze sportowca. Wielki człowiek! A gdy zobaczył nas na tych obładowanych rowerach rozpłakał się jak dziecko. Przypomnieliśmy mu jego najlepsze, młodzieńcze lata...🙆
Zbliżamy się do wschodniego brzegu jeziora Huron. Odległości między miejscowościami ulegają zauważalnemu zwiększeniu, a w przebiegu drogi zmuszeni jesteśmy pokonywać coraz to większe wzniesienia i podjazdy.
Na naszej trasie znajduje się Barrie. Podczas zwyczajowego już postoju w Tim Hortons (kanadyjska sieć restauracji w stylu McDonald's z darmowym, szybkim internetem) poznajemy wielkiego sportowca, który z pochodzenia jest Grekiem - Steve'a Petropoulosa.
To brązowy medalista igrzysk olimpijskich z Helsinek (Finlandia) w 1952 r. i zwycięzca wyścigu na trasie Ateny-Patra. Dystans 220 km mimo silnego przeciwnego wiatru pokonał w niesamowitym wówczas czasie 6 godz. 31 min., mając na mecie przewagę 1,5 km nad drugim uczestnikiem wyścigu. W swej karierze sportowej był kolarzem i piłkarzem, w obu przypadkach reprezentował barwy swojego ówczesnego kraju - Grecji. Kolekcja ponad 40 medali i trofeów z różnych zawodów dowodzi jego sukcesów w ponad 40-letniej karierze sportowca. Wielki człowiek! A gdy zobaczył nas na tych obładowanych rowerach rozpłakał się jak dziecko. Przypomnieliśmy mu jego najlepsze, młodzieńcze lata...🙆
Zbliżamy się do wschodniego brzegu jeziora Huron. Odległości między miejscowościami ulegają zauważalnemu zwiększeniu, a w przebiegu drogi zmuszeni jesteśmy pokonywać coraz to większe wzniesienia i podjazdy.
Poznajemy też kolejne, zupełnie dla nas nowe znaki drogowe, jak np. Hidden Intersection (ukryte/niewidoczne skrzyżowanie dróg), czy Turtle Crossing (uwaga na żółwie przekraczające drogę).
Później udało się nam nawet na jednego natrafić, niestety był martwy. Dla kierowców przemierzających drogę samochodami te maleństwa są trudne do zauważenia. Nie sprzyja im również kolor pancerza wpasowujący się w nawierzchnię drogi.
Ontario to obok Kolumbii Brytyjskiej najbardziej zaludniona, kosmopolityczna i posiadająca największy potencjał ekonomiczny prowincja Kanady. Znajduje się tu spora rzesza imigrantów z Polski, którzy zamieszkują głównie Toronto i sąsiadujące z nim większe miasta usytuowane wzdłuż brzegu jeziora Ontario. W granicach prowincji mieści się stolica kraju - Ottawa.
W Ontario znajdują się znaczne zasoby miedzi, niklu, cynku i złota oraz drewna i wody pitnej. Bogactwem Ontario jest również malowniczy ekosystem. Pod tym względem sceneria przypomina nieco Polskę - mamy tutaj mnóstwo jezior, lasów (bardzo gęstych i w większości liściastych) oraz wzgórza i skały. To raj dla wędkarzy i miłośników wszelkiej aktywności na wodzie. Są również miejsca, gdzie można pognać na nartach ⛷. Na biegowych to niemal w każdym miejscu zimą (zimy są tutaj bardzo śnieżne i znacznie mroźniejsze niż w Polsce), na nartach zjazdowych jedynie w północnej, zróżnicowanej terenowo części prowincji, która swoje walory zawdzięcza wpływowi cofającego się lodowca. Kamieniste podłoże przykryte jest tutaj cienką, zaledwie kilkucentymetrową warstwą ziemi i zastanawia fakt, w jaki sposób tak rachityczna podstawa jest w stanie utrzymać korzenie rosnących na tym obszarze strzelistych drzew.
Każda napotkana osoba z którą rozmawiamy informuje o beztrosko hasających tu niedźwiedziach i poucza, by nie przygotowywać i nie spożywać posiłków w miejscu biwakowania a żywność i wszelkie produkty "pachnące" wieszać na drzewach z dala od namiotu. Są też dalej idące przestrogi (ale to już chyba dla samobójców), by niedźwiedzi... nie karmić 😱 (napis na tablicy: Prosimy nie karmić niedźwiedzi. Niedźwiedzie mogą być groźne). Ilość czarnych niedźwiedzi w Ontario szacuje się na 75 000 - 100 000.
My idąc za radami i nie mając najmniejszego zamiaru karmić jakiejkolwiek dzikiej zwierzyny pozostawiamy sakwy z prowiantem daleko od rozbitego namiotu, wykorzystując przy tym wszelkie możliwe konstrukcje, w tym stelaże od tablic reklamowych.
Zakładaliśmy sobie zawsze jakiś dzienny przebieg, najczęściej w granicach 60-80 km. Bywało jednak, że trudno było się "wstrzelić", by ten założony dystans zbiegł się z jakimś miejscem, w którym dałoby się rozbić namiot. Korzystaliśmy więc z każdej sposobności do założenia obozowiska. Świetnie nadawały się do tego różnego rodzaju pustostany, których tutaj nie wiedzieć dlaczego było sporo. Jak chociażby opuszczony zespół budynków z garażem, w którym zafasowaliśmy sobie wygodne posłanie na... stole bilardowym. Był bez nóg ale to wciąż stół do bilarda 😉.
Ontario w swej znacznej części leży w regonie geograficznym zwanym Tarczą Kanadyjską. To silnie pofałdowana wyżyna o ogromnym zalesieniu. I właśnie od jakiegoś czasu zaczęły przeważać lasy. Siedzib ludzkich brak a ruch drogowy jest nieznaczny. Po raz pierwszy w tej wyprawie rozbijamy się na noc w miejscu całkowicie bezludnym. Podłoże jest kamieniste, co uniemożliwia wbicie szpilek. Sypialnię i odciągi tropiku mocujemy więc do kamieni, licząc na łaskawy i umiarkowany wiatr. Tu króluje dzika zwierzyna. To ich dom. Mając ten fakt na względzie oraz pamiętając o udzielanych nam poradach sakwy z żywnością umieszczamy na wysokim stelażu z tablicą reklamową z dala od namiotu i rowerów.
Noc mija jednak bez nadzwyczajnych wydarzeń. Po pobudce zjadamy na kamieniach śniadanie i w drogę. Kolejne dni są podobne do siebie - długie odcinki drogi, mniejszy ruch samochodów, przeciwny wiatr.
Droga nr 400 zmienia się w Trans Canada Highway 69. Nie ma to w sumie większego znaczenia, jedynie nawierzchnia drogi jest nieco lepszej jakości.
Po raz pierwszy wkraczamy na tereny First Nation. Tą nazwą określa się w Kanadzie pierwotnych mieszkańców, przez Europejczyków potocznie zwanych Indianami. Zostali oni zmuszeni do przeniesienia się na przydzielone przez rząd obszary (rezerwaty). Rezerwaty First Nation charakteryzują się własnymi prawami i pewną autonomią. Posiadają nawet plemienną policję.
W niektórych rezerwatach administracja federalna (czyli rządowa) tworzy osiedla a wybudowane czy zakupione nieruchomości nieodpłatnie przekazuje w użytkowanie ich mieszkańcom. Plemiona otrzymują również subwencje rządowe a otrzymane środki finansowe zarządzane są przez plemienne starszyzny. Niestety, nie zawsze po równo i sprawiedliwie wśród całej społeczności. Pierwsze indiańskie ziemie na które wjechaliśmy to Shawanaga, należące do plemienia Ojibway. To najbardziej liczne plemię obszaru Wielkich Jezior i jednocześnie trzecia co do wielkości grupa Indian północno-amerykańskich.
Ich nazwa oznacza "kurczyć przez przypalanie" i opisuje charakterystyczne szwy wypalane na mokasynach i odzieży. Clarence - jeden z przedstawicieli tego plemienia i właściciel stacji benzynowej poczęstował nas gorącą kawą i wręczył na drogę 3,8-litrową butlę z wodą mineralną jako, jak rzekł, donację od swego plemienia 😀.
Zapytany, jak jemu i jego pobratymcom żyje się w tym cywilizowanym, poukładanym, naszpikowanym przepisami kraju odparł, że nie narzeka. First Nation nie muszą płacić podatków 😂. Jeszcze tego samego dnia stuknął nam pierwszy tysiąc kilometrów.
Przeważająca część Ontario to terytorium określane jako "Północne Ontario" (na mapce oznaczone kolorem czerwonym). Ma się jednak to określenie nijak do geografii. Jak widać na mapce, rejon ten zaczyna się już na północ od jeziora Huron, rzeki French River i jeziora Nipissing. Powierzchnia Północnego Ontario zajmuje aż 802 000 km2 (co stanowi 87% powierzchni całej prowincji!), ale zamieszkuje go zaledwie 7% populacji tej prowincji.
Wyjątkowość tego obszaru polega również na tym, że Północne Ontario jako jedyna nie-prowincja i nie-terytorium ma prawo wystawić własną drużynę w Mistrzostwach Kanady Mężczyzn w curlingu (sport, w którym puszcza się po tafli lodu takie jakby "żelazka", które muszą znaleźć się jak najbliżej środka okręgu zwanego domem).
Docieramy do końca autostrady 69. W południowym Sudbury przechodzi ona w autostradę 17. W malutkim McKerrow rozbijamy się na tyłach urzędu gminy (township) z niecnym planem, by zawinąć się następnego ranka przed jego otwarciem, tak, by nikt nawet nie zauważył naszej obecności.
Plan nie wypalił. Ku naszemu szczęściu 😊 zostaliśmy nakryci, a w konsekwencji kilku zbiegów okoliczności wylądowaliśmy na dwa dni u Karin i Scotta, o czym było szerzej w poprzednim poście. Nie, nie, na poniższym zdjęciu Karin nie ma 😆.
Kolejne dwa dni już nie były takie różowe. Były za to deszczowe. Pierwszego dnia tych mokrych i zimnych okoliczności przyrody udało się nam znaleźć w Spanish schronienie nad głową w postaci ogromnego hangaru na łodzie, w którym szczęśliwym trafem, drzwi były otwarte. Skorzystaliśmy z tej możliwości licząc, że w niedzielę nikt się nie pojawi. Jakkolwiek pod dachem w jednym z pomieszczeń zgromadzonych było sporo ładnych (zapewne kosztownych) łódek i motorówek, w budynku nie było prądu a panujący nieład mógł sugerować, że od dłuższego czasu nikt tutaj nie zaglądał.
Zajęliśmy jedno z mniejszych pomieszczeń, chyba jakiś podręczny magazynek. Byliśmy kompletnie przemoczeni i niesamowicie przemarznięci. Rozwiesiliśmy mokrą odzież we wszelkich możliwych miejscach. Po rozłożeniu materacy i wejściu do ciepłych śpiworów momentalnie "odpłynęliśmy". Następnego dnia nie mieliśmy już tyle szczęścia. Wciąż lało niesamowicie, a na nieszczęście nigdzie nawet nie natrafiliśmy na punkt, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Dotarliśmy do Blind River, gdzie - uwaga! w całodobowej restauracji Tim Hortons spędziliśmy czas od 19:00 do 13:00 następnego dnia, nie zmrużywszy oka.
Po tej męczącej "nasiadówce" jedziemy w kierunku Bruce Mines. Jakieś 10 km przed miastem, nie mając już sił, zauważamy w lekkim oddaleniu od drogi jasną połać trawy. To jakaś posiadłość. Właściciele, Rita i Brian, wyrażają zgodę na rozbicie namiotu na ich terenie. Ale co więcej - przygotowują specjalnie dla nas saunę. Sauna!, niczego lepszego nie mogliśmy sobie wymarzyć po tych dwóch katorżniczych dniach.
Nazajutrz mijamy Bruce Mines. Miasteczko choć niewielkie zapisało się w historii swojego kraju za sprawą wybudowania pierwszej kanadyjskiej kopalni miedzi. Wydarzenie miało miejsce w roku 1847.
Jeszcze tego samego samego dnia dobijamy do Sault Ste. Marie. W tym mieście mamy wcześniej umówiony kontakt przez Couchsurfing. Oczekuje nas Rowena i Gerry.
Spędzamy magiczne dwa dni z ich rodziną, w tym sporo czasu na zabawach z dziećmi. Obcowanie z tą niesamowitą rodziną ogromnie nas poruszyło i niezmiernie pozytywnie naładowało nasze baterie.
Ale przed nami dalsza droga. Za Harmony Beach, na totalnym odludziu małżonka zwróciła uwagę na kompleks drewnianych chatek. Jak się okazało - opuszczonych. Zapewne kolejne, byłe osiedle First Nation, o które mieszkańcy nie dbali. Sporo takich zdewastowanych miejsc już widzieliśmy. Dla nas jak najbardziej do wykorzystania na nocleg. Przy spadającej szybko temperaturze, już wieczorem oscylującej przy 5 st. C, dach nad głową i ściany podczas nocnego spoczynku to wartość dodana.
Północne Ontario to teren bardziej wymagający dla rowerzystów niż pozostała część prowincji. Kosztował nas znacznie więcej wysiłku. Zwiększeniu uległa częstotliwość chwil, w których brakowało sił, by naprzeć na pedały. Jedynym wyjściem było wpychanie rowerów na szczyt podjazdu.
Coraz częściej było tak, że oboje pchaliśmy jeden rower przez 150-200 m, potem go zostawialiśmy, wracaliśmy i wpychaliśmy drugi. Potem ponownie pierwszy, ponownie drugi i tak w kółko, aż przebrnęliśmy przez feralny odcinek.
Po takich zabiegach byliśmy niezmiernie "wypompowani", resztek sił dodawała nam końcowa nagroda, nieraz podwójna - widok ze szczytu wzgórza i... wiatr na twarzy przy próbie bicia rekordu prędkości podczas zjazdu w dół 💆. Aktualny rekord to 69,28 km/h.
Nie dziwi więc chyba fakt, że od czasu do czasu trzeba było się odstresować. Tutaj "głupawka" w stylu "Szansa na sukces" lub "Jak oni śpiewają".
Wjeżdżamy do Chippewa Falls. Jak głosi tablica informacyjna, właśnie znajdujemy się w połowie Autostrady Trans-kanadyjskiej, gdyż dokładnie tutaj wypada środek.
Tak naprawdę, to połowy naszej trasy jeszcze nie minęliśmy, ponieważ startowaliśmy z Toronto w Ontario. Trans-Canada Highway zaczyna się w bardziej wysuniętym na wschód St. John w Nowej Funlandii.
Na pobliskim pagórku odbywa się jakiś indiański rytuał First Nation. Nie chcąc zakłócać jego przebiegu naszą obserwację robimy dyskretnie, z oddalenia. Z grupy wyróżnia się osoba, której zdobiący głowę kolorowy pióropusz kontrastuje z otoczeniem i przyciąga wzrok. Ha!, musi, że jakiś wódz 😏.
Odjeżdżamy od świętujących Indian jeszcze jakiś odcinek i gdzieś pośrodku niczego rozbijamy obóz na leśnej polance. Tam poznajemy sympatyczną parę: Wayna i Fredę. Przypomnę, że dzięki ich życzliwości udało nam się łatwo przebrnąć przez najgorszy (czytaj: najbardziej wyczerpujący, pofałdowany terenowo, z dużą liczbą długich, stromych podjazdów) odcinek drogi prowadzącej do Wawa.
Podwózka ta oszczędza naszym zmordowanym już organizmom ogromnego wysiłku oraz trzech lub czterech dni, które musielibyśmy poświęcić na tę trasę.
Po drodze do Wawa odbijamy jeszcze do miejsca, które zdaniem Wayne'a doskonale nadaje się na wędkowanie - Sand River Falls. Sam zresztą bardzo chętnie i często przyjeżdża tutaj ze wschodniej części Ontario, w której mieszka.
Sand River Falls znajduje się na obszarze Parku Prowincjonalnego Jeziora Superior i stanowi punkt część pieszej trasy rekreacyjnej Pinguisibi (Sand River) Trail. W dzienniku osób wizytujących zostawiamy po sobie ślad.
Po dojechaniu do Wawa obowiązkowo wizytujemy statuę ogromnej, stalowej gęsi. Gęś ma zachęcać podróżnych do wjazdu do centrum miasta, swą wielkością przyciągając uwagę kierowców jadących Autostradą Trans-kanadyjską, która to autostrada miasto omija. Monument gigantycznej gęsi jest podobno: jednym z najczęściej fotografowanych punktów orientacyjnych Ameryki Północnej oraz największą tego typu konstrukcją w Kanadzie. Wybór akurat tego symbolu przy wjeździe do miasta wydaje się oczywisty, gdy przetłumaczy się nazwę miasta. "Wawa" w języku plemienia Ojibway oznacza "Wild Goose or Land of the Big Goose" (Wielka Gęś lub Kraina Wielkiej Gęsi).
W Wawa znów wsiadamy na nasze rowery i tak sobie pedałując autostradą nr 17 docieramy do miejsca znanego być może osobom, którym nieobca jest postać Kubusia Puchatka - White River. To tutaj cała późniejsza historia z Kubusiem Puchatkiem ma swoje korzenie.
W 1914 r. na stacji kolejowej w White River porucznik Harry Colebourn z Korpusu Weterynaryjnego Kanadyjskiej Armii kupił od miejscowego trappera (łowcy, myśliwego) żeńskie niedźwiedzie szczenię. Niedźwiadek miał wówczas ok. 6 miesięcy i wyglądał jak malec ze zdjęcia umieszczonego po prawej stronie u góry na tablicy pamiątkowej w miasteczku.
Opiekun nadał mu imię od swojego miejsca zamieszkania - "Winnipeg", zdrobniale Winnie i zabrał ze sobą do Anglii. Niedźwiadek stał się maskotką i pupilem żołnierzy. Gdy nieco podrósł a służba wymusiła wyjazd jego opiekuna z Anglii, Winnie została tymczasowo umieszczona w zoo. Bardzo szybko stała się tam olbrzymią atrakcją. Opiekunowie, którzy o nią dbali, stwierdzili, że Winnie jest całkowicie godna zaufania. Do tego stopnia, że dopuszczono, by dzieci siadały na jej grzbiecie i karmiły ją z ręki. Inne niedźwiedzie nie mogły mieć tak bliskich relacji z odwiedzającymi. Porucznik zawsze odwiedzał Winnie podczas swoich przepustek a na koniec służby przed powrotem na stałe do Kanady, widząc jaką popularność zdobył jego pupil u dorosłych i dzieci, postanowił nie zabierać go ze sobą i pozostawił zwierzę w londyńskim zoo, przekazując jako darowiznę. Dzięki temu w tym to zoo Alan Alexander Milne zobaczył Winnie, która natchnęła go w roku 1926 do napisania książki "Winnie The Pooh" (Kubuś Puchatek).
W White River zatrzymujemy się na noc. Przypadkowo spotkany młody człowiek podpowiada, że możemy rozbić się w centrum miasteczka przy punkcie informacji turystycznej i nikt nie będzie miał żadnych uwag. Czynimy zgodnie z sugestią.
Muszę wspomnieć, po wyjeździe z Wawa popadliśmy w małe tarapaty. Uszkodzeniu uległa uszczelka w stanowiącym naszą kuchnię palniku wielopaliwowym. Odkryliśmy ten fakt na pierwszym z postojów w trasie, kiedy próbowaliśmy przygotować posiłek. Z uwagi na nieszczelność nie mogliśmy zagotować wody a więc nie byliśmy w stanie przygotować żadnej ciepłej strawy czy rozgrzać się gorącym naparem herbacianym. W White River wybawieniem okazuje się stacja paliw, której miła obsługa bez problemu ratuje nas wrzątkiem. Wprost rozkoszujemy się tym ciepłym posiłkiem!
Następnego dnia opuszczamy tę małą mieścinę. W pewnej odległości od niej przejeżdżamy wzdłuż młodnika. Odtwarzanie drzewostanu miało miejsce po wielkim pożarze lasu w 1999 roku. Zatem oglądane drzewka mają nie więcej niż 18 lat.
Pożary lasów Kanadzie to rzecz oczywista i regularna. O potędze tych pożarów mieliśmy przekonać się w późniejszym etapie tej wyprawy. A tego dnia spokojnie, chociaż o bardzo późnej porze zajeżdżamy do Marathon. Dzięki Couchsurfing zostajemy tam przygarnięci przez Lloyda i Lindę. Doskonale się bawiliśmy w ich towarzystwie (i w towarzystwie ich towarzystwa 😆).
Nasze rowery zaś i większość klamotów spoczywały w tym czasie w Lloyda trucku (małej ciężarówce lub dużym kombi 😀).
Auto stało na parkingu przed blokiem. I przez dwa dni było całkowicie otwarte. Ale to tutaj normalność. Jeszcze nie zanotowano, by coś komuś zginęło.
Lloyd staje się też naszym wybawcą. Kosztem swojej pracy poświęca swój czas i objeżdża ze mną całe miasteczko w poszukiwaniu uszczelek do naszego palnika. Taka mała mieścina, z jedną, wiecznie obleganą, (trzeba rezerwować wcześniej miejsca) chińską restauracją oraz zaledwie kilkoma sklepami specjalistycznymi ale są, są!!! Jesteśmy uratowani! Kupuję po 10 szt. uszczelek w różnych rozmiarach. Na wszelki wypadek...
Dwa kolejne dni to ponownie jazda przez totalne bezludzie. Nic poza lasami i kamienistymi wzgórzami.
W końcu docieramy do ludzkich siedzib. To Schreiber. Od razu w oko rzuca się nam posterunek policji. Gdzie może być bezpieczniejsze miejsce na nocleg, jak nie pod nosem policji? Niestety, posterunek zamknięty. To nawet lepiej - nie trzeba pytać o zgodę na rozbicie namiotu 😉.
OPP to skrót od Ontario Provincial Police (Policja Prowincjonalna Ontario). Rozkładamy obozowisko na tyłach posterunku. Jest tam drewniany podest, weranda oraz drugie, tylne wejście. Na werandzie zostawiamy rowery, namiot rozbijamy między ścianą budynku a zbiornikiem na gaz. Od strony ulicy jesteśmy całkowicie niewidoczni. Miodzio...
Chociaż... nie taki słodki ten miód. Gdy przebrani leżymy sobie wygodnie we wnętrzu namiotu i już, już prawie pada nam oczko w ciepłych śpiworach, słyszymy warkot silnika. Potem trzaśnięcie drzwiami i za chwilę głośne: Hello! Na zewnątrz smutni panowie w mundurach. Nie możemy biwakować na policyjnym terenie. Próbujemy krótkich pertraktacji. Panowie idą się z kimś konsultować przez radiostację. Gdy wracają, nadzieja pryska - musimy się jednak stamtąd zawinąć. A wydawało się, że będą wyluzowani, skoro podczas swojej nieobecności, gdy posterunek był zamknięty, w radiowozie pozostawili bez żadnego dozoru broń maszynową 😮.
Cóż, nie zawsze może być kawior... Było bardzo późno ale na szczęście długo nowego miejsca nie musimy szukać. Tę noc spędzamy prawie u wylotu miejscowości, gdzie już w ciemnościach wyłuskaliśmy przytulny kącik przy wieży przekaźnikowej.
Kolejnego dnia, jakieś 12 km za Schreiber natykamy się na Rainbow Falls (tęczowe wodospady). Znajdują się na terenie Parku Prowincjonalnego o tej samej nazwie.
Z autostrady 17 trzeba nieco wjechać w las. Asfaltowa droga prowadzi do biura obiektu a następnie na parking i/lub na camping. Obecnie szlaban przy budynku biura jest zamknięty a samo biuro z wywieszonym cennikiem z 2015 r. nieczynne. Jeszcze nie sezon.
Do wodospadów wiedzie ścieżka. Samochodem nie przejedziesz. Ale rowerem tak. Dojeżdżamy niemal do samej wody a właściwie do drewnianych schodów, które do niej prowadzą. Wodospady nie są zbyt imponujące wysokością czy mocą. To, co je wyróżnia, to bardzo drobne porosty transportowane przez wodę, które osiadają na skałach i nadają im różne barwy. Wg opisu na tablicy, przy długim wpatrywaniu się w wodę oko zacznie wychwytywać kolory: różowy, zielony oraz różne odcienie szarego i czarnego. Stąd nazwa "Tęczowe wodospady".
Zgodnie ze wszystkimi radami, w dzikich miejscach torby z żywnością i "pachnidłami" zawsze przechowujemy z dala od namiotu i rowerów, wieszając je na nadających się do tego celu konstrukcjach. Świetnie nadawały się do tego anty-misiowe kosze na śmieci z ciężkimi pokrywami, których zwykle nie brakowało w miejscach odpoczynku przy drogach. Ponieważ znajdowały się tam również ławki, stoły oraz toalety, chętnie w takich miejscach zatrzymywaliśmy się na noc.
Jednak na kolejnym biwaku, który stanowi piękną miejscówkę z widokiem na jezioro Superior, taki anty-misiowy śmietnik jest od tyłu zamknięty. Ogromne zaskoczenie, bo przypadek ten zdarza się po raz pierwszy.
Do przechowania sakw z zapasami żywności wykorzystujemy więc plastikowy pojemnik z mieszanką soli i piasku, który w tym skalistym rejonie pozostał jeszcze po okresie zimowym.
Przed nami Nipigon. Droga do niego oczywiście kręta i męcząca. Tak dla nas jak i dla wielkich ciężarówek, które z trudem, bardzo powoli i przy akompaniamencie głośnego ryku męczonych silników toczą się na strome wzniesienia.
W Nipigon podczas postoju w Tim Hortons zaskoczeniem jest mailowe zaproszenie od Douga. Mieliśmy z nim co prawda umówione spotkanie przez Couchsurfing, ale w miejscu jego zamieszkania - w Thunder Bay, które leży 115 km dalej. Tak się jednak szczęśliwie składa, że Doug jest lekarzem, pracuje w Nipigon i przyjeżdża tu co kilka dni na dyżur w lokalnym szpitalu. Ten dyżur wypadł akurat w dniu, w którym my w Nipigon się pojawiliśmy. Zostajemy przez niego ugoszczeni w służbowym mieszkaniu.
Droga pomiędzy Nipigon a Thunder Bay to skaliste otoczenie i mordercze podjazdy na wzniesienia. Chociaż chyba już nie tak mordercze jak wcześniej. Czyżbyśmy stali się troszkę bardziej wydolni? Jest to w końcu możliwe, bo przecież na siodełku minęło nam prawie półtora miesiąca. I ubyło każdemu po 10 kg ciała...
Mimo, że jechaliśmy wzdłuż jeziora Superior, czyli drugiego pod względem powierzchni największego jeziora świata, czasami brakowało nam wody pitnej. Autostrady Trans-kanadyjskiej nie poprowadzono dokładnie jego brzegiem. Powód to niekorzystne ku temu ukształtowanie terenu, którego przystosowanie do włączenia w przebieg drogi wiązałoby się ze zbyt wysokimi kosztami. Ten brak wody z pewnych i czystych źródeł nie stanowił dla nas problemu. Dysponowaliśmy wszak filtrem do uzdatniania wody, korzystaliśmy więc bez obaw z niemal każdej innej sposobności.
Wystrzegaliśmy się jedynie wody pochodzącej ze stojących, zamkniętych zbiorników. Ostrzegano nas przed nimi z uwagi na żyjące tam bobry i wydalane przez nie wydzieliny, które mogły zawierać substancje czy pasożyty stanowiące zagrożenie dla ludzkiego zdrowia.
Jak dotąd nie udało nam się spotkać ani jednej sztuki żywego, dużego zwierza. Chociaż wg słów Lloyda, w samym Marathon pewnego roku wyłapano 14 czarnych niedźwiedzi, które zapuściły się do centrum miasta. Nam a właściwie tylko małżonce, jedynie raz udało się zaobserwować czarnego niedźwiedzia, który przekraczał drogę. Było to w okolicach McKerrow podczas przejazdu samochodem z nowo poznanymi osobami. Kilkukrotnie natknęliśmy się jednak na ślady po dużych zwierzętach...
Mieliśmy też przyjemność(?) koczować w bezpośrednim sąsiedztwie jadalni jakiegoś zwierza. Nie posprzątał po sobie i zostawił mały bałagan. Mały ale w wielkim stopniu pobudzający naszą wyobraźnię (kości na dolnym zdjęciu). Ponieważ natknęliśmy się również na świeże tropy łosia, postanowiliśmy ewentualnym nieproszonym gościom dawać sygnał o naszym tutaj pobycie. Stąd też tamtej nocy sen umilała (zakłócała?) nam głośno odtwarzana muzyka ze smartfona. Miało to jeden plus - zagłuszało wszelkie dziwne odgłosy, których po zapadnięciu zmroku było niemało. I mimo, że w zamyśle plan ten miał dać sygnał, że są tutaj istoty ludzkie, których dzika zwierzyna powinna się wystrzegać i obawiać, to nie wiem, kto miał bardziej spięte zwieracze - my czy zwierzęta 😱...
Tym razem postanowiliśmy zaszaleć. W sakwach zakupione w markecie świeże kiełbaski więc "idziemy po bandzie". Na kolejnym postoju sakwy z jedzeniem co prawda lądują w anty-misiowym koszu, ale my właściwie w bezpośrednim sąsiedztwie namiotu organizujemy sobie pierwsze na tej wyprawie ognisko, w którym pieczemy owe kiełbaski.
To posunięcie nie należało do najmądrzejszych ale szczęśliwie dla nas obyło się bez konsekwencji.
Zbliżamy się do Thunder Bay, ale nie możemy tam dojechać autostradą - ten odcinek drogi nie jest dopuszczony dla ruchu rowerowego. Smuci nas ten fakt, ponieważ nie będziemy w stanie dostać się do monumentu upamiętniającego osobę Terry Foxa - jednego z bohaterów narodowych Kanady, który będąc chorym na raka, posiadając protezę prawej nogi, chcąc zwrócić uwagę społeczeństwa na problem zachorowań na nowotwory, przebiegł(!) w ciągu kolejnych 143 dni przez sześć prowincji Kanady odległość 5300 km (ok. 42 km dziennie). Jego imieniem nazwana jest droga, którą od dłuższego czasu jechaliśmy, wzniesiono również monument w miejscu, w którym z powodu nawrotu choroby musiał on swoje przedsięwzięcie przerwać.
Trochę to dla nas niezrozumiałe ale dojazd do tamtego miejsca prowadzi jedynie z autostrady, którą na tym akurat odcinku poruszać się mogą wyłącznie pojazdy silnikowe. Nie zobaczymy więc monumentu upamiętniającego osobę, której nazwisko towarzyszyło nam przez setki kilometrów. Jesteśmy zmuszeni odbić w boczną drogę dojazdową - Lakeshore Drive. Jezdnia jest tutaj węższa. Żeby zbytnio się nie dołować, doszukujemy się "plusów" w postaci mniejszego ruchu drogowego i osłony przed wiatrem dzięki gęstemu szpalerowi drzew. Droga w wielu miejscach przeciska się brzegiem jeziora i mieszczą się przy niej punkty handlowe (w zasadzie rodzinne mikro-firmy). Najczęściej oferują świeżo wyłowione z jeziora Superior ryby. No to dajemy się skusić. W dwóch sakwach (bo to duża sztuka) ląduje pachnąca, mięciutka, świeżo uwędzona sieja (po angielsku whitefish - biała ryba).
Dobrze, że przez kolejne dwa dni będziemy przebywać w domu pod dachem, bo aromat jaki się wokół nas roznosi zwabiłby całe stado niedźwiedzi 😜.
Gdy zaczynaliśmy naszą eskapadę było jeszcze całkiem chłodno ale śpiwory Cumulus Panyam, w które się wyposażyliśmy na tę wyprawę za każdym razem zdawały egzamin. Aby w zapowiadające się mroźne noce niepotrzebnie się nie przebudzać, czasami dla większej pewności wspomagaliśmy się puchowymi sweterkami lub innymi elementami odzieży. Rozkładaliśmy je wewnątrz śpiworów pod plecami lub dupką. Bo stare przysłowie pszczół mówi - lepiej się mocno spocić niż lekuchno zmarznąć. Dzięki takim prewencyjnym zabiegom zawsze mieliśmy odpowiednie zabezpieczenie termiczne. Zapewniało nam to zawsze komfortowy odpoczynek w nocy przed czekającymi nas trudami dnia następnego.
Obecnie zarówno ten najzimniejszy okres czasu jak i najzimniejsze statystycznie miejsca Ontario mamy już za sobą. Teraz będzie już tylko cieplej.
Na terenie Kanady znajdują się cztery z pięciu Wielkich Jezior Północno-amerykańskich. Należą do nich Ontario, Erie, Huron i Superior. Sumaryczna objętość wszystkich pięciu jezior (cztery kanadyjskie i amerykańskie Michigan) stanowi drugi (po rosyjskim jeziorze Bajkał), największy zbiornik słodkiej wody na kuli ziemskiej. Wszystkie kanadyjskie jeziora leżą w prowincji Ontario.
Ponad połowa trasy przez północną część tej prowincji prowadziła liniami brzegowymi tych jezior. Szczególnie trudny był odcinek wzdłuż największego z nich - jeziora Superior.
Był też najdłuższy - przejazd zabrał nam 10 dni. Zaczęliśmy od Sault Ste. Marie. W Thunder Bay z jeziorem się pożegnamy.
W mieście spędzamy kolejne dwa dni z Dougiem a właściwie z jego żoną Jodi, ponieważ Douga wezwał obowiązek pełnienia dyżuru w szpitalu w Nipigon. O kolejny jeden dzień pobyt się przedłużył w związku z zaproszeniem Bernice, która spontanicznie zagadnęła nas przed sklepem spożywczym podczas robienia przez nas zapasów na dalszą drogę. Bernice oprócz oprowadzenia nas po pięknym nabrzeżu miasta zabrała nas również swoim autem do monumentu Terry Foxa o którym pisałem wyżej.
To również dzięki jej podpowiedzi mieliśmy sposobność poznać wodospad Kakabeka Falls. O wodospadzie tym nie mieliśmy wcześniej bladego pojęcia i by tam dotrzeć zmieniliśmy całkowicie wcześniej zaplanowaną trasę. Wodospad nosi taką samą nazwę co miejscowość w której się znajduje i liczy sobie 40 m wysokości.
Po opuszczeniu Thunder Bay teren zaczyna ulegać nieco "wypłaszczaniu". Podjazdy stają się łagodniejsze a ich ilość maleje. Niezmienna pozostaje jedynie częstotliwość przejazdu wyprzedzających i mijających nas ogromnych ciężarówek, których jeździ tutaj masa. Nieprzerwanie, od świtu do zmierzchu.
Szczęściem kultura jazdy jest tutaj wysoka i większość kierowców wyprzedza nas zachowując bardzo bezpieczną odległość. Za nami ponad 2000 km.
Mijamy ciekawe miejsce. Miejsce, z którego (jak głosi tablica) wszystkie wody spływają na północ, kończąc swój bieg w wodach Oceanu Arktycznego.
Przekraczamy też pierwszą strefę czasową - ze Standardowej Wschodniej (UTC -5) wjeżdżamy w Standardową Centralną (UTC -6). W ten sposób powiększamy różnicę godzinową w stosunku do Polski (UTC +1) z 6 do 7 godzin. Gdy tutaj jest 17:00, w Polsce wybija północ.
To oznacza, że zbliżamy się do granicy drugiej z pięciu kanadyjskich prowincji, które przejedziemy podczas tej wyprawy - Manitoby.
Później udało się nam nawet na jednego natrafić, niestety był martwy. Dla kierowców przemierzających drogę samochodami te maleństwa są trudne do zauważenia. Nie sprzyja im również kolor pancerza wpasowujący się w nawierzchnię drogi.
Ontario to obok Kolumbii Brytyjskiej najbardziej zaludniona, kosmopolityczna i posiadająca największy potencjał ekonomiczny prowincja Kanady. Znajduje się tu spora rzesza imigrantów z Polski, którzy zamieszkują głównie Toronto i sąsiadujące z nim większe miasta usytuowane wzdłuż brzegu jeziora Ontario. W granicach prowincji mieści się stolica kraju - Ottawa.
W Ontario znajdują się znaczne zasoby miedzi, niklu, cynku i złota oraz drewna i wody pitnej. Bogactwem Ontario jest również malowniczy ekosystem. Pod tym względem sceneria przypomina nieco Polskę - mamy tutaj mnóstwo jezior, lasów (bardzo gęstych i w większości liściastych) oraz wzgórza i skały. To raj dla wędkarzy i miłośników wszelkiej aktywności na wodzie. Są również miejsca, gdzie można pognać na nartach ⛷. Na biegowych to niemal w każdym miejscu zimą (zimy są tutaj bardzo śnieżne i znacznie mroźniejsze niż w Polsce), na nartach zjazdowych jedynie w północnej, zróżnicowanej terenowo części prowincji, która swoje walory zawdzięcza wpływowi cofającego się lodowca. Kamieniste podłoże przykryte jest tutaj cienką, zaledwie kilkucentymetrową warstwą ziemi i zastanawia fakt, w jaki sposób tak rachityczna podstawa jest w stanie utrzymać korzenie rosnących na tym obszarze strzelistych drzew.
Każda napotkana osoba z którą rozmawiamy informuje o beztrosko hasających tu niedźwiedziach i poucza, by nie przygotowywać i nie spożywać posiłków w miejscu biwakowania a żywność i wszelkie produkty "pachnące" wieszać na drzewach z dala od namiotu. Są też dalej idące przestrogi (ale to już chyba dla samobójców), by niedźwiedzi... nie karmić 😱 (napis na tablicy: Prosimy nie karmić niedźwiedzi. Niedźwiedzie mogą być groźne). Ilość czarnych niedźwiedzi w Ontario szacuje się na 75 000 - 100 000.
My idąc za radami i nie mając najmniejszego zamiaru karmić jakiejkolwiek dzikiej zwierzyny pozostawiamy sakwy z prowiantem daleko od rozbitego namiotu, wykorzystując przy tym wszelkie możliwe konstrukcje, w tym stelaże od tablic reklamowych.
Zakładaliśmy sobie zawsze jakiś dzienny przebieg, najczęściej w granicach 60-80 km. Bywało jednak, że trudno było się "wstrzelić", by ten założony dystans zbiegł się z jakimś miejscem, w którym dałoby się rozbić namiot. Korzystaliśmy więc z każdej sposobności do założenia obozowiska. Świetnie nadawały się do tego różnego rodzaju pustostany, których tutaj nie wiedzieć dlaczego było sporo. Jak chociażby opuszczony zespół budynków z garażem, w którym zafasowaliśmy sobie wygodne posłanie na... stole bilardowym. Był bez nóg ale to wciąż stół do bilarda 😉.
Ontario w swej znacznej części leży w regonie geograficznym zwanym Tarczą Kanadyjską. To silnie pofałdowana wyżyna o ogromnym zalesieniu. I właśnie od jakiegoś czasu zaczęły przeważać lasy. Siedzib ludzkich brak a ruch drogowy jest nieznaczny. Po raz pierwszy w tej wyprawie rozbijamy się na noc w miejscu całkowicie bezludnym. Podłoże jest kamieniste, co uniemożliwia wbicie szpilek. Sypialnię i odciągi tropiku mocujemy więc do kamieni, licząc na łaskawy i umiarkowany wiatr. Tu króluje dzika zwierzyna. To ich dom. Mając ten fakt na względzie oraz pamiętając o udzielanych nam poradach sakwy z żywnością umieszczamy na wysokim stelażu z tablicą reklamową z dala od namiotu i rowerów.
Noc mija jednak bez nadzwyczajnych wydarzeń. Po pobudce zjadamy na kamieniach śniadanie i w drogę. Kolejne dni są podobne do siebie - długie odcinki drogi, mniejszy ruch samochodów, przeciwny wiatr.
Droga nr 400 zmienia się w Trans Canada Highway 69. Nie ma to w sumie większego znaczenia, jedynie nawierzchnia drogi jest nieco lepszej jakości.
Po raz pierwszy wkraczamy na tereny First Nation. Tą nazwą określa się w Kanadzie pierwotnych mieszkańców, przez Europejczyków potocznie zwanych Indianami. Zostali oni zmuszeni do przeniesienia się na przydzielone przez rząd obszary (rezerwaty). Rezerwaty First Nation charakteryzują się własnymi prawami i pewną autonomią. Posiadają nawet plemienną policję.
W niektórych rezerwatach administracja federalna (czyli rządowa) tworzy osiedla a wybudowane czy zakupione nieruchomości nieodpłatnie przekazuje w użytkowanie ich mieszkańcom. Plemiona otrzymują również subwencje rządowe a otrzymane środki finansowe zarządzane są przez plemienne starszyzny. Niestety, nie zawsze po równo i sprawiedliwie wśród całej społeczności. Pierwsze indiańskie ziemie na które wjechaliśmy to Shawanaga, należące do plemienia Ojibway. To najbardziej liczne plemię obszaru Wielkich Jezior i jednocześnie trzecia co do wielkości grupa Indian północno-amerykańskich.
Ich nazwa oznacza "kurczyć przez przypalanie" i opisuje charakterystyczne szwy wypalane na mokasynach i odzieży. Clarence - jeden z przedstawicieli tego plemienia i właściciel stacji benzynowej poczęstował nas gorącą kawą i wręczył na drogę 3,8-litrową butlę z wodą mineralną jako, jak rzekł, donację od swego plemienia 😀.
Zapytany, jak jemu i jego pobratymcom żyje się w tym cywilizowanym, poukładanym, naszpikowanym przepisami kraju odparł, że nie narzeka. First Nation nie muszą płacić podatków 😂. Jeszcze tego samego dnia stuknął nam pierwszy tysiąc kilometrów.
Przeważająca część Ontario to terytorium określane jako "Północne Ontario" (na mapce oznaczone kolorem czerwonym). Ma się jednak to określenie nijak do geografii. Jak widać na mapce, rejon ten zaczyna się już na północ od jeziora Huron, rzeki French River i jeziora Nipissing. Powierzchnia Północnego Ontario zajmuje aż 802 000 km2 (co stanowi 87% powierzchni całej prowincji!), ale zamieszkuje go zaledwie 7% populacji tej prowincji.
Wyjątkowość tego obszaru polega również na tym, że Północne Ontario jako jedyna nie-prowincja i nie-terytorium ma prawo wystawić własną drużynę w Mistrzostwach Kanady Mężczyzn w curlingu (sport, w którym puszcza się po tafli lodu takie jakby "żelazka", które muszą znaleźć się jak najbliżej środka okręgu zwanego domem).
Docieramy do końca autostrady 69. W południowym Sudbury przechodzi ona w autostradę 17. W malutkim McKerrow rozbijamy się na tyłach urzędu gminy (township) z niecnym planem, by zawinąć się następnego ranka przed jego otwarciem, tak, by nikt nawet nie zauważył naszej obecności.
Plan nie wypalił. Ku naszemu szczęściu 😊 zostaliśmy nakryci, a w konsekwencji kilku zbiegów okoliczności wylądowaliśmy na dwa dni u Karin i Scotta, o czym było szerzej w poprzednim poście. Nie, nie, na poniższym zdjęciu Karin nie ma 😆.
Kolejne dwa dni już nie były takie różowe. Były za to deszczowe. Pierwszego dnia tych mokrych i zimnych okoliczności przyrody udało się nam znaleźć w Spanish schronienie nad głową w postaci ogromnego hangaru na łodzie, w którym szczęśliwym trafem, drzwi były otwarte. Skorzystaliśmy z tej możliwości licząc, że w niedzielę nikt się nie pojawi. Jakkolwiek pod dachem w jednym z pomieszczeń zgromadzonych było sporo ładnych (zapewne kosztownych) łódek i motorówek, w budynku nie było prądu a panujący nieład mógł sugerować, że od dłuższego czasu nikt tutaj nie zaglądał.
Zajęliśmy jedno z mniejszych pomieszczeń, chyba jakiś podręczny magazynek. Byliśmy kompletnie przemoczeni i niesamowicie przemarznięci. Rozwiesiliśmy mokrą odzież we wszelkich możliwych miejscach. Po rozłożeniu materacy i wejściu do ciepłych śpiworów momentalnie "odpłynęliśmy". Następnego dnia nie mieliśmy już tyle szczęścia. Wciąż lało niesamowicie, a na nieszczęście nigdzie nawet nie natrafiliśmy na punkt, w którym moglibyśmy rozbić namiot. Dotarliśmy do Blind River, gdzie - uwaga! w całodobowej restauracji Tim Hortons spędziliśmy czas od 19:00 do 13:00 następnego dnia, nie zmrużywszy oka.
Po tej męczącej "nasiadówce" jedziemy w kierunku Bruce Mines. Jakieś 10 km przed miastem, nie mając już sił, zauważamy w lekkim oddaleniu od drogi jasną połać trawy. To jakaś posiadłość. Właściciele, Rita i Brian, wyrażają zgodę na rozbicie namiotu na ich terenie. Ale co więcej - przygotowują specjalnie dla nas saunę. Sauna!, niczego lepszego nie mogliśmy sobie wymarzyć po tych dwóch katorżniczych dniach.
Nazajutrz mijamy Bruce Mines. Miasteczko choć niewielkie zapisało się w historii swojego kraju za sprawą wybudowania pierwszej kanadyjskiej kopalni miedzi. Wydarzenie miało miejsce w roku 1847.
Jeszcze tego samego samego dnia dobijamy do Sault Ste. Marie. W tym mieście mamy wcześniej umówiony kontakt przez Couchsurfing. Oczekuje nas Rowena i Gerry.
Spędzamy magiczne dwa dni z ich rodziną, w tym sporo czasu na zabawach z dziećmi. Obcowanie z tą niesamowitą rodziną ogromnie nas poruszyło i niezmiernie pozytywnie naładowało nasze baterie.
Ale przed nami dalsza droga. Za Harmony Beach, na totalnym odludziu małżonka zwróciła uwagę na kompleks drewnianych chatek. Jak się okazało - opuszczonych. Zapewne kolejne, byłe osiedle First Nation, o które mieszkańcy nie dbali. Sporo takich zdewastowanych miejsc już widzieliśmy. Dla nas jak najbardziej do wykorzystania na nocleg. Przy spadającej szybko temperaturze, już wieczorem oscylującej przy 5 st. C, dach nad głową i ściany podczas nocnego spoczynku to wartość dodana.
Północne Ontario to teren bardziej wymagający dla rowerzystów niż pozostała część prowincji. Kosztował nas znacznie więcej wysiłku. Zwiększeniu uległa częstotliwość chwil, w których brakowało sił, by naprzeć na pedały. Jedynym wyjściem było wpychanie rowerów na szczyt podjazdu.
Coraz częściej było tak, że oboje pchaliśmy jeden rower przez 150-200 m, potem go zostawialiśmy, wracaliśmy i wpychaliśmy drugi. Potem ponownie pierwszy, ponownie drugi i tak w kółko, aż przebrnęliśmy przez feralny odcinek.
Po takich zabiegach byliśmy niezmiernie "wypompowani", resztek sił dodawała nam końcowa nagroda, nieraz podwójna - widok ze szczytu wzgórza i... wiatr na twarzy przy próbie bicia rekordu prędkości podczas zjazdu w dół 💆. Aktualny rekord to 69,28 km/h.
Nie dziwi więc chyba fakt, że od czasu do czasu trzeba było się odstresować. Tutaj "głupawka" w stylu "Szansa na sukces" lub "Jak oni śpiewają".
Wjeżdżamy do Chippewa Falls. Jak głosi tablica informacyjna, właśnie znajdujemy się w połowie Autostrady Trans-kanadyjskiej, gdyż dokładnie tutaj wypada środek.
Tak naprawdę, to połowy naszej trasy jeszcze nie minęliśmy, ponieważ startowaliśmy z Toronto w Ontario. Trans-Canada Highway zaczyna się w bardziej wysuniętym na wschód St. John w Nowej Funlandii.
Na pobliskim pagórku odbywa się jakiś indiański rytuał First Nation. Nie chcąc zakłócać jego przebiegu naszą obserwację robimy dyskretnie, z oddalenia. Z grupy wyróżnia się osoba, której zdobiący głowę kolorowy pióropusz kontrastuje z otoczeniem i przyciąga wzrok. Ha!, musi, że jakiś wódz 😏.
Odjeżdżamy od świętujących Indian jeszcze jakiś odcinek i gdzieś pośrodku niczego rozbijamy obóz na leśnej polance. Tam poznajemy sympatyczną parę: Wayna i Fredę. Przypomnę, że dzięki ich życzliwości udało nam się łatwo przebrnąć przez najgorszy (czytaj: najbardziej wyczerpujący, pofałdowany terenowo, z dużą liczbą długich, stromych podjazdów) odcinek drogi prowadzącej do Wawa.
Podwózka ta oszczędza naszym zmordowanym już organizmom ogromnego wysiłku oraz trzech lub czterech dni, które musielibyśmy poświęcić na tę trasę.
Po drodze do Wawa odbijamy jeszcze do miejsca, które zdaniem Wayne'a doskonale nadaje się na wędkowanie - Sand River Falls. Sam zresztą bardzo chętnie i często przyjeżdża tutaj ze wschodniej części Ontario, w której mieszka.
Sand River Falls znajduje się na obszarze Parku Prowincjonalnego Jeziora Superior i stanowi punkt część pieszej trasy rekreacyjnej Pinguisibi (Sand River) Trail. W dzienniku osób wizytujących zostawiamy po sobie ślad.
Po dojechaniu do Wawa obowiązkowo wizytujemy statuę ogromnej, stalowej gęsi. Gęś ma zachęcać podróżnych do wjazdu do centrum miasta, swą wielkością przyciągając uwagę kierowców jadących Autostradą Trans-kanadyjską, która to autostrada miasto omija. Monument gigantycznej gęsi jest podobno: jednym z najczęściej fotografowanych punktów orientacyjnych Ameryki Północnej oraz największą tego typu konstrukcją w Kanadzie. Wybór akurat tego symbolu przy wjeździe do miasta wydaje się oczywisty, gdy przetłumaczy się nazwę miasta. "Wawa" w języku plemienia Ojibway oznacza "Wild Goose or Land of the Big Goose" (Wielka Gęś lub Kraina Wielkiej Gęsi).
W Wawa znów wsiadamy na nasze rowery i tak sobie pedałując autostradą nr 17 docieramy do miejsca znanego być może osobom, którym nieobca jest postać Kubusia Puchatka - White River. To tutaj cała późniejsza historia z Kubusiem Puchatkiem ma swoje korzenie.
W 1914 r. na stacji kolejowej w White River porucznik Harry Colebourn z Korpusu Weterynaryjnego Kanadyjskiej Armii kupił od miejscowego trappera (łowcy, myśliwego) żeńskie niedźwiedzie szczenię. Niedźwiadek miał wówczas ok. 6 miesięcy i wyglądał jak malec ze zdjęcia umieszczonego po prawej stronie u góry na tablicy pamiątkowej w miasteczku.
Opiekun nadał mu imię od swojego miejsca zamieszkania - "Winnipeg", zdrobniale Winnie i zabrał ze sobą do Anglii. Niedźwiadek stał się maskotką i pupilem żołnierzy. Gdy nieco podrósł a służba wymusiła wyjazd jego opiekuna z Anglii, Winnie została tymczasowo umieszczona w zoo. Bardzo szybko stała się tam olbrzymią atrakcją. Opiekunowie, którzy o nią dbali, stwierdzili, że Winnie jest całkowicie godna zaufania. Do tego stopnia, że dopuszczono, by dzieci siadały na jej grzbiecie i karmiły ją z ręki. Inne niedźwiedzie nie mogły mieć tak bliskich relacji z odwiedzającymi. Porucznik zawsze odwiedzał Winnie podczas swoich przepustek a na koniec służby przed powrotem na stałe do Kanady, widząc jaką popularność zdobył jego pupil u dorosłych i dzieci, postanowił nie zabierać go ze sobą i pozostawił zwierzę w londyńskim zoo, przekazując jako darowiznę. Dzięki temu w tym to zoo Alan Alexander Milne zobaczył Winnie, która natchnęła go w roku 1926 do napisania książki "Winnie The Pooh" (Kubuś Puchatek).
W White River zatrzymujemy się na noc. Przypadkowo spotkany młody człowiek podpowiada, że możemy rozbić się w centrum miasteczka przy punkcie informacji turystycznej i nikt nie będzie miał żadnych uwag. Czynimy zgodnie z sugestią.
Muszę wspomnieć, po wyjeździe z Wawa popadliśmy w małe tarapaty. Uszkodzeniu uległa uszczelka w stanowiącym naszą kuchnię palniku wielopaliwowym. Odkryliśmy ten fakt na pierwszym z postojów w trasie, kiedy próbowaliśmy przygotować posiłek. Z uwagi na nieszczelność nie mogliśmy zagotować wody a więc nie byliśmy w stanie przygotować żadnej ciepłej strawy czy rozgrzać się gorącym naparem herbacianym. W White River wybawieniem okazuje się stacja paliw, której miła obsługa bez problemu ratuje nas wrzątkiem. Wprost rozkoszujemy się tym ciepłym posiłkiem!
Następnego dnia opuszczamy tę małą mieścinę. W pewnej odległości od niej przejeżdżamy wzdłuż młodnika. Odtwarzanie drzewostanu miało miejsce po wielkim pożarze lasu w 1999 roku. Zatem oglądane drzewka mają nie więcej niż 18 lat.
Pożary lasów Kanadzie to rzecz oczywista i regularna. O potędze tych pożarów mieliśmy przekonać się w późniejszym etapie tej wyprawy. A tego dnia spokojnie, chociaż o bardzo późnej porze zajeżdżamy do Marathon. Dzięki Couchsurfing zostajemy tam przygarnięci przez Lloyda i Lindę. Doskonale się bawiliśmy w ich towarzystwie (i w towarzystwie ich towarzystwa 😆).
Nasze rowery zaś i większość klamotów spoczywały w tym czasie w Lloyda trucku (małej ciężarówce lub dużym kombi 😀).
Auto stało na parkingu przed blokiem. I przez dwa dni było całkowicie otwarte. Ale to tutaj normalność. Jeszcze nie zanotowano, by coś komuś zginęło.
Lloyd staje się też naszym wybawcą. Kosztem swojej pracy poświęca swój czas i objeżdża ze mną całe miasteczko w poszukiwaniu uszczelek do naszego palnika. Taka mała mieścina, z jedną, wiecznie obleganą, (trzeba rezerwować wcześniej miejsca) chińską restauracją oraz zaledwie kilkoma sklepami specjalistycznymi ale są, są!!! Jesteśmy uratowani! Kupuję po 10 szt. uszczelek w różnych rozmiarach. Na wszelki wypadek...
Dwa kolejne dni to ponownie jazda przez totalne bezludzie. Nic poza lasami i kamienistymi wzgórzami.
W końcu docieramy do ludzkich siedzib. To Schreiber. Od razu w oko rzuca się nam posterunek policji. Gdzie może być bezpieczniejsze miejsce na nocleg, jak nie pod nosem policji? Niestety, posterunek zamknięty. To nawet lepiej - nie trzeba pytać o zgodę na rozbicie namiotu 😉.
OPP to skrót od Ontario Provincial Police (Policja Prowincjonalna Ontario). Rozkładamy obozowisko na tyłach posterunku. Jest tam drewniany podest, weranda oraz drugie, tylne wejście. Na werandzie zostawiamy rowery, namiot rozbijamy między ścianą budynku a zbiornikiem na gaz. Od strony ulicy jesteśmy całkowicie niewidoczni. Miodzio...
Chociaż... nie taki słodki ten miód. Gdy przebrani leżymy sobie wygodnie we wnętrzu namiotu i już, już prawie pada nam oczko w ciepłych śpiworach, słyszymy warkot silnika. Potem trzaśnięcie drzwiami i za chwilę głośne: Hello! Na zewnątrz smutni panowie w mundurach. Nie możemy biwakować na policyjnym terenie. Próbujemy krótkich pertraktacji. Panowie idą się z kimś konsultować przez radiostację. Gdy wracają, nadzieja pryska - musimy się jednak stamtąd zawinąć. A wydawało się, że będą wyluzowani, skoro podczas swojej nieobecności, gdy posterunek był zamknięty, w radiowozie pozostawili bez żadnego dozoru broń maszynową 😮.
Cóż, nie zawsze może być kawior... Było bardzo późno ale na szczęście długo nowego miejsca nie musimy szukać. Tę noc spędzamy prawie u wylotu miejscowości, gdzie już w ciemnościach wyłuskaliśmy przytulny kącik przy wieży przekaźnikowej.
Kolejnego dnia, jakieś 12 km za Schreiber natykamy się na Rainbow Falls (tęczowe wodospady). Znajdują się na terenie Parku Prowincjonalnego o tej samej nazwie.
Z autostrady 17 trzeba nieco wjechać w las. Asfaltowa droga prowadzi do biura obiektu a następnie na parking i/lub na camping. Obecnie szlaban przy budynku biura jest zamknięty a samo biuro z wywieszonym cennikiem z 2015 r. nieczynne. Jeszcze nie sezon.
Do wodospadów wiedzie ścieżka. Samochodem nie przejedziesz. Ale rowerem tak. Dojeżdżamy niemal do samej wody a właściwie do drewnianych schodów, które do niej prowadzą. Wodospady nie są zbyt imponujące wysokością czy mocą. To, co je wyróżnia, to bardzo drobne porosty transportowane przez wodę, które osiadają na skałach i nadają im różne barwy. Wg opisu na tablicy, przy długim wpatrywaniu się w wodę oko zacznie wychwytywać kolory: różowy, zielony oraz różne odcienie szarego i czarnego. Stąd nazwa "Tęczowe wodospady".
Zgodnie ze wszystkimi radami, w dzikich miejscach torby z żywnością i "pachnidłami" zawsze przechowujemy z dala od namiotu i rowerów, wieszając je na nadających się do tego celu konstrukcjach. Świetnie nadawały się do tego anty-misiowe kosze na śmieci z ciężkimi pokrywami, których zwykle nie brakowało w miejscach odpoczynku przy drogach. Ponieważ znajdowały się tam również ławki, stoły oraz toalety, chętnie w takich miejscach zatrzymywaliśmy się na noc.
Jednak na kolejnym biwaku, który stanowi piękną miejscówkę z widokiem na jezioro Superior, taki anty-misiowy śmietnik jest od tyłu zamknięty. Ogromne zaskoczenie, bo przypadek ten zdarza się po raz pierwszy.
Do przechowania sakw z zapasami żywności wykorzystujemy więc plastikowy pojemnik z mieszanką soli i piasku, który w tym skalistym rejonie pozostał jeszcze po okresie zimowym.
Przed nami Nipigon. Droga do niego oczywiście kręta i męcząca. Tak dla nas jak i dla wielkich ciężarówek, które z trudem, bardzo powoli i przy akompaniamencie głośnego ryku męczonych silników toczą się na strome wzniesienia.
W Nipigon podczas postoju w Tim Hortons zaskoczeniem jest mailowe zaproszenie od Douga. Mieliśmy z nim co prawda umówione spotkanie przez Couchsurfing, ale w miejscu jego zamieszkania - w Thunder Bay, które leży 115 km dalej. Tak się jednak szczęśliwie składa, że Doug jest lekarzem, pracuje w Nipigon i przyjeżdża tu co kilka dni na dyżur w lokalnym szpitalu. Ten dyżur wypadł akurat w dniu, w którym my w Nipigon się pojawiliśmy. Zostajemy przez niego ugoszczeni w służbowym mieszkaniu.
Droga pomiędzy Nipigon a Thunder Bay to skaliste otoczenie i mordercze podjazdy na wzniesienia. Chociaż chyba już nie tak mordercze jak wcześniej. Czyżbyśmy stali się troszkę bardziej wydolni? Jest to w końcu możliwe, bo przecież na siodełku minęło nam prawie półtora miesiąca. I ubyło każdemu po 10 kg ciała...
Mimo, że jechaliśmy wzdłuż jeziora Superior, czyli drugiego pod względem powierzchni największego jeziora świata, czasami brakowało nam wody pitnej. Autostrady Trans-kanadyjskiej nie poprowadzono dokładnie jego brzegiem. Powód to niekorzystne ku temu ukształtowanie terenu, którego przystosowanie do włączenia w przebieg drogi wiązałoby się ze zbyt wysokimi kosztami. Ten brak wody z pewnych i czystych źródeł nie stanowił dla nas problemu. Dysponowaliśmy wszak filtrem do uzdatniania wody, korzystaliśmy więc bez obaw z niemal każdej innej sposobności.
Wystrzegaliśmy się jedynie wody pochodzącej ze stojących, zamkniętych zbiorników. Ostrzegano nas przed nimi z uwagi na żyjące tam bobry i wydalane przez nie wydzieliny, które mogły zawierać substancje czy pasożyty stanowiące zagrożenie dla ludzkiego zdrowia.
Jak dotąd nie udało nam się spotkać ani jednej sztuki żywego, dużego zwierza. Chociaż wg słów Lloyda, w samym Marathon pewnego roku wyłapano 14 czarnych niedźwiedzi, które zapuściły się do centrum miasta. Nam a właściwie tylko małżonce, jedynie raz udało się zaobserwować czarnego niedźwiedzia, który przekraczał drogę. Było to w okolicach McKerrow podczas przejazdu samochodem z nowo poznanymi osobami. Kilkukrotnie natknęliśmy się jednak na ślady po dużych zwierzętach...
Mieliśmy też przyjemność(?) koczować w bezpośrednim sąsiedztwie jadalni jakiegoś zwierza. Nie posprzątał po sobie i zostawił mały bałagan. Mały ale w wielkim stopniu pobudzający naszą wyobraźnię (kości na dolnym zdjęciu). Ponieważ natknęliśmy się również na świeże tropy łosia, postanowiliśmy ewentualnym nieproszonym gościom dawać sygnał o naszym tutaj pobycie. Stąd też tamtej nocy sen umilała (zakłócała?) nam głośno odtwarzana muzyka ze smartfona. Miało to jeden plus - zagłuszało wszelkie dziwne odgłosy, których po zapadnięciu zmroku było niemało. I mimo, że w zamyśle plan ten miał dać sygnał, że są tutaj istoty ludzkie, których dzika zwierzyna powinna się wystrzegać i obawiać, to nie wiem, kto miał bardziej spięte zwieracze - my czy zwierzęta 😱...
Tym razem postanowiliśmy zaszaleć. W sakwach zakupione w markecie świeże kiełbaski więc "idziemy po bandzie". Na kolejnym postoju sakwy z jedzeniem co prawda lądują w anty-misiowym koszu, ale my właściwie w bezpośrednim sąsiedztwie namiotu organizujemy sobie pierwsze na tej wyprawie ognisko, w którym pieczemy owe kiełbaski.
To posunięcie nie należało do najmądrzejszych ale szczęśliwie dla nas obyło się bez konsekwencji.
Zbliżamy się do Thunder Bay, ale nie możemy tam dojechać autostradą - ten odcinek drogi nie jest dopuszczony dla ruchu rowerowego. Smuci nas ten fakt, ponieważ nie będziemy w stanie dostać się do monumentu upamiętniającego osobę Terry Foxa - jednego z bohaterów narodowych Kanady, który będąc chorym na raka, posiadając protezę prawej nogi, chcąc zwrócić uwagę społeczeństwa na problem zachorowań na nowotwory, przebiegł(!) w ciągu kolejnych 143 dni przez sześć prowincji Kanady odległość 5300 km (ok. 42 km dziennie). Jego imieniem nazwana jest droga, którą od dłuższego czasu jechaliśmy, wzniesiono również monument w miejscu, w którym z powodu nawrotu choroby musiał on swoje przedsięwzięcie przerwać.
Trochę to dla nas niezrozumiałe ale dojazd do tamtego miejsca prowadzi jedynie z autostrady, którą na tym akurat odcinku poruszać się mogą wyłącznie pojazdy silnikowe. Nie zobaczymy więc monumentu upamiętniającego osobę, której nazwisko towarzyszyło nam przez setki kilometrów. Jesteśmy zmuszeni odbić w boczną drogę dojazdową - Lakeshore Drive. Jezdnia jest tutaj węższa. Żeby zbytnio się nie dołować, doszukujemy się "plusów" w postaci mniejszego ruchu drogowego i osłony przed wiatrem dzięki gęstemu szpalerowi drzew. Droga w wielu miejscach przeciska się brzegiem jeziora i mieszczą się przy niej punkty handlowe (w zasadzie rodzinne mikro-firmy). Najczęściej oferują świeżo wyłowione z jeziora Superior ryby. No to dajemy się skusić. W dwóch sakwach (bo to duża sztuka) ląduje pachnąca, mięciutka, świeżo uwędzona sieja (po angielsku whitefish - biała ryba).
Dobrze, że przez kolejne dwa dni będziemy przebywać w domu pod dachem, bo aromat jaki się wokół nas roznosi zwabiłby całe stado niedźwiedzi 😜.
Gdy zaczynaliśmy naszą eskapadę było jeszcze całkiem chłodno ale śpiwory Cumulus Panyam, w które się wyposażyliśmy na tę wyprawę za każdym razem zdawały egzamin. Aby w zapowiadające się mroźne noce niepotrzebnie się nie przebudzać, czasami dla większej pewności wspomagaliśmy się puchowymi sweterkami lub innymi elementami odzieży. Rozkładaliśmy je wewnątrz śpiworów pod plecami lub dupką. Bo stare przysłowie pszczół mówi - lepiej się mocno spocić niż lekuchno zmarznąć. Dzięki takim prewencyjnym zabiegom zawsze mieliśmy odpowiednie zabezpieczenie termiczne. Zapewniało nam to zawsze komfortowy odpoczynek w nocy przed czekającymi nas trudami dnia następnego.
Obecnie zarówno ten najzimniejszy okres czasu jak i najzimniejsze statystycznie miejsca Ontario mamy już za sobą. Teraz będzie już tylko cieplej.
Na terenie Kanady znajdują się cztery z pięciu Wielkich Jezior Północno-amerykańskich. Należą do nich Ontario, Erie, Huron i Superior. Sumaryczna objętość wszystkich pięciu jezior (cztery kanadyjskie i amerykańskie Michigan) stanowi drugi (po rosyjskim jeziorze Bajkał), największy zbiornik słodkiej wody na kuli ziemskiej. Wszystkie kanadyjskie jeziora leżą w prowincji Ontario.
Ponad połowa trasy przez północną część tej prowincji prowadziła liniami brzegowymi tych jezior. Szczególnie trudny był odcinek wzdłuż największego z nich - jeziora Superior.
Był też najdłuższy - przejazd zabrał nam 10 dni. Zaczęliśmy od Sault Ste. Marie. W Thunder Bay z jeziorem się pożegnamy.
W mieście spędzamy kolejne dwa dni z Dougiem a właściwie z jego żoną Jodi, ponieważ Douga wezwał obowiązek pełnienia dyżuru w szpitalu w Nipigon. O kolejny jeden dzień pobyt się przedłużył w związku z zaproszeniem Bernice, która spontanicznie zagadnęła nas przed sklepem spożywczym podczas robienia przez nas zapasów na dalszą drogę. Bernice oprócz oprowadzenia nas po pięknym nabrzeżu miasta zabrała nas również swoim autem do monumentu Terry Foxa o którym pisałem wyżej.
monument Terry Foxa |
To również dzięki jej podpowiedzi mieliśmy sposobność poznać wodospad Kakabeka Falls. O wodospadzie tym nie mieliśmy wcześniej bladego pojęcia i by tam dotrzeć zmieniliśmy całkowicie wcześniej zaplanowaną trasę. Wodospad nosi taką samą nazwę co miejscowość w której się znajduje i liczy sobie 40 m wysokości.
Po opuszczeniu Thunder Bay teren zaczyna ulegać nieco "wypłaszczaniu". Podjazdy stają się łagodniejsze a ich ilość maleje. Niezmienna pozostaje jedynie częstotliwość przejazdu wyprzedzających i mijających nas ogromnych ciężarówek, których jeździ tutaj masa. Nieprzerwanie, od świtu do zmierzchu.
Szczęściem kultura jazdy jest tutaj wysoka i większość kierowców wyprzedza nas zachowując bardzo bezpieczną odległość. Za nami ponad 2000 km.
Mijamy ciekawe miejsce. Miejsce, z którego (jak głosi tablica) wszystkie wody spływają na północ, kończąc swój bieg w wodach Oceanu Arktycznego.
Przekraczamy też pierwszą strefę czasową - ze Standardowej Wschodniej (UTC -5) wjeżdżamy w Standardową Centralną (UTC -6). W ten sposób powiększamy różnicę godzinową w stosunku do Polski (UTC +1) z 6 do 7 godzin. Gdy tutaj jest 17:00, w Polsce wybija północ.
To oznacza, że zbliżamy się do granicy drugiej z pięciu kanadyjskich prowincji, które przejedziemy podczas tej wyprawy - Manitoby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.