środa, 12 kwietnia 2017

Przez Kanadę rowerem: Początki na kanadyjskiej ziemi.

No i zaczęła się przygoda... Za nami przelot do Warszawy. Od 6 godzin jesteśmy poza domem. W porcie lotniczym Okęcie oczekujemy na kolejne połączenie. To zaledwie ułamek odległości, którą musimy przebyć drogą powietrzną by dotrzeć do Kanady ale czujemy niepokój i obawy o bagaż. Konkretnie o rowery, które leciały ze Szczecina, będąc zapakowane w kartony.
Stąd za 4 godziny kolejny lot. Tym razem już do Toronto, z międzylądowaniem i zmianą samolotu w Amsterdamie. Jak wyglądać będą kartony a co bardziej istotne - jaki będzie stan techniczny znajdujących się w środku rowerów po kolejnych dwóch samolotowych załadunkach i wyładunkach? Wiadomo, że obsługa lotnisk nie "certoli" się z bagażami ale tak wyglądających opakowań po zaledwie 55 minutach lotu i przebyciu jakichś 500 km się nie spodziewaliśmy 😱. Po pieczołowitym zabezpieczeniu uszkodzeń kartonów przy pomocy taśmy otrzymanej w punkcie reklamacji bagaży, nieco zaniepokojeni idziemy spocząć gdzieś na krzesełkach.
Wstaje nowy dzień. Hala odlotów lotniska im. Fryderyka Chopina powoli zapełnia się pasażerami wczesno-porannych lotów. Narasta gwar, otwierane są pierwsze sklepy i punkty usługowe, budzą się śpiący w poprzek krzesełek inni pasażerowie, którzy tak jak my spędzili tutaj noc. Ruszyły odprawy do pierwszych odlotów. Jest zatem szansa, że zaczął też pracę punkt nadania bagażu ponadgabarytowego, gdzie będziemy mogli nadać na przelot nasze rowery. Trzeba sprawdzić...

Niepokój o rowery to chyba było za mało. Przez głośniki płynie komunikat, że lot do Amsterdamu uległ opóźnieniu. A to oznacza, że nie zdążymy na łączony lot z Amsterdamu do Toronto. Przewoźnik zaprasza pasażerów opóźnionego lotu do punktów obsługi klienta. Otrzymujemy kilka propozycji. Wybieramy przelot bezpośredni z Warszawy do Toronto. Odbędzie się on jednak 10 godzin później, więc posiedzimy w Warszawie do godz. 17:20. Nic to, bo czas ten spędzimy jako goście PLL LOT w... Business Lounge Polonez 😀. Z pełnym wyżywieniem i mini-spa.
A do Kanady zabierze nas najnowszy nabytek polskiego przewoźnika, czyli Boeing 787 Dreamliner 🚀. Podczas rezerwacji biletów mogliśmy kupić to połączenie ale było prawie 100% droższe. Teraz otrzymaliśmy je w pakiecie 😉.
Za nami 9,5 godzin lotu i oto jesteśmy nad Toronto - stolicą prowincji Ontario. Z góry wygląda jak ogromna, kolorowa szachownica podzielona liniami świateł na równe kwartały. Jeszcze tylko kółko nad jeziorem Ontario, by znaleźć się na wprost wyznaczonego pasa do lądowania na lotnisku Pearson i wygodny Dreamliner dotyka kołami ziemi. Odbiór bagażu odbywa się bardzo sprawnie, wszystko opisane jest czytelnie na tablicach informacyjnych w hali przylotów. Kartony z rowerami, pomimo naszych obaw, pozostały w stanie takim, w jakim nadaliśmy je na lotnisku Chopina w Warszawie. Zatem słowa uznania dla obsługi obu lotnisk. Przed nami odprawa celno - paszportowa. Oddajemy, wręczone nam wcześniej przez załogę samolotu i wypełnione na jego pokładzie, deklaracje celne, w których zawarliśmy informacje o posiadanych przedmiotach podlegających zgłoszeniu a których to wwóz jest całkowicie zabroniony. Należą do nich gaz pieprzowy w sprayu, konserwy mięsne oraz wędliny. Te adnotacje zostały przez panią urzędnik o polsko brzmiącym nazwisku podkreślone w deklaracjach na czerwono. Pada pytanie: na jaki okres przybywamy do Kanady i w jakim celu? Po udzieleniu odpowiedzi, że na pół roku w celu przejechania rowerami dystansu od Toronto do Vancouver pani robi tradycyjne "łał!" i oddaje nam paszporty z zaintrygowaną miną. Później okazało się, że w moim paszporcie pani nie wbiła pieczęci potwierdzającej wjazd na teren Kanady. Może przez to "łał!"? Ciekawe tylko, czy mnie z Kanady wypuszczą, skoro w ogóle mnie w niej nie ma 😀. Po tych wstępnych formalnościach czekamy w hali przylotów na nasz umówiony wcześniej "kanadyjski kontakt".
Z lotniska odbiera nas Marcin - właściwie odbiera Ewę, cały bagaż i kartony z rowerami. Dla mnie nie starczyło już miejsca w jego Subaru kombi, więc jadę dwa przystanki pociągiem za 5.65 CAD do stacji w okolicach jego domu.
Marcin i Asia to pierwsza z dwóch par, z którymi nawiązaliśmy kontakt poprzez couchsurfing.com i które to zgodziły się nas gościć w Toronto. Ta podwózka Marcina z lotniska okazała się nieoceniona, mając na względzie późniejszą moją walkę ze składaniem rowerów. Zajęło mi to większą część następnego dnia, ponieważ zdarzało się, że rozkręcałem elementy, których nie trzeba było rozkręcać a te, które trzeba było, nie zawsze skręcałem tak jak trzeba. Sodomia i Gomoria po prostu...😱
U Asi i Marcina spędziliśmy dwa dni. Czas ten minął nam głównie na rozmowach, w domu. Silny wiatr, częste, przelotne deszcze a nawet śnieg na ganku nie zachęcały zbytnio do spacerów czy zwiedzania miasta.
Kolejne dwa dni spędziliśmy z Joelem i Sheilą. Akurat wtedy pogoda uległa poprawie, w związku z czym ostatecznie mieliśmy możliwość "ruszenia w miasto". Jako, że lubujemy się w panoramach z wysokości, nie mogliśmy pominąć wieży CN Tower. Bilet wstępu za wjazd z dostępem na pierwszy poziom kosztuje 36 CAD, dopłata do drugiego poziomu to kolejne 12 CAD. W punkcie widokowym znajduje się charakteryzująca tę wieżę szklana podłoga. Stojąc na tej podłodze widzisz pod swoimi stopami chodnik i ulicę z przejeżdżającymi autami 😀.
To jednak nic nadzwyczajnego - prawdziwy zastrzyk adrenaliny może przysporzyć EDGE WALK. Jesteś przypięty liną na zewnątrz wieży i spacerujesz sobie po jej obwodzie na wysokości pierwszego poziomu widokowego. To jakieś 300 m wysokości. Możesz się na tej linie odchylić w taki sposób, by stopy mieć na budynku a tułów... w powietrzu poza budowlą. Ciekawie. Tylko drobnostka: należy taki spacer rezerwować ale co ważniejsze - za przyjemność trzeba zapłacić 225 CAD. Dziękuję, postoję. Już sam bilet wstępu do CN Tower w moim odczuciu jest cenowo przesadzony, nawet biorąc pod uwagę fakt, że był to przez kilka lat najwyższy budynek na świecie.
Poza CN Tower zapoznaliśmy się także z kilkoma charakterystycznymi ulicami miasta, gdzie mieszczą się punkty usługowo-handlowe będące mieszanką kulturową z niemal całego świata, pospacerowaliśmy po największym w Toronto parku miejskim i zwiedziliśmy kilka galerii sztuki (Joel i Sheila to osoby o artystycznych duszach).
W trakcie tych spacerów otrzymaliśmy szereg porad odnośnie doboru dróg, po których łatwiej i bezpieczniej poruszać się rowerami oraz zachowania i przepisów na drodze. Sheila i Joel powtarzali jak mantra to, co wcześniej wpajali nam Asia i Marcin. Ze szczególnym naciskiem na konieczność rozważnego zachowania podczas mogącego zaistnieć z wielkim prawdopodobieństwem kontaktu z dziką zwierzyną - szopami, kojotami, a zwłaszcza niedźwiedziami, których sporo w północnym Ontario. W skrócie wygląda to tak: sakwy z żywnością wieszać na drzewach lub lepiej - na linie pomiędzy drzewami, nie trzymać w namiocie żadnych kosmetyków ani się nimi nie spryskiwać, nie spożywać posiłków w miejscu biwakowania. Zwierzęta to jeden aspekt, drugi to rośliny. Należy wystrzegać się kontaktu z niepozorną roślinką - poison ivy (trujący bluszcz). Szczególnie niebezpieczny wiosną, gdy jego pędy i liście stają się najbardziej soczyste. Nie działa tak, jak popularna pokrzywa. Nie parzy przy kontakcie, ba! nie ma żadnego dyskomfortu podczas dotyku. Dopiero po kilku dniach pojawiają się bolesne plamy, rany i owrzodzenia, które goją się bardzo trudno i długo. Mamy zatem głęboko wryte w pamięci, by unikać wszelkiej zieleniny, z której z jednego miejsca/pędu wychodzą trzy listki.
Po tej kilkudniowej aklimatyzacji ruszamy już na właściwą wyprawę rowerową. Podczas wyjazdu z Toronto wzdłuż brzegu jeziora Ontario po drodze "przejmuje" nas na swoim rowerze Marcin - nasz pierwszy gospodarz, i wspólnie, tworząc mini konwój kierujemy się na południe. Już prawie na obrzeżach miasta wpadamy jeszcze na chwilę do jego znajomych, gdzie spożywamy przygotowane specjalnie dla nas pożywne mikstury i zaopatrzeni na drogę w dwie porcje masła orzechowego (dużo protein!) żegnamy się z Toronto i jego życzliwymi mieszkańcami. Brzeg jeziora Ontario od Toronto w kierunku południowo-zachodnim jest całkowicie zurbanizowany. Jedna miejscowość się kończy, kolejna zaczyna. Mijamy kolejno Mississauga, Oakville i Burlington z  niedawno oddanym do użytku molo.
Wiatr od strony wody jest bardzo silny i zimny. Po raz pierwszy mamy (nie)przyjemność w pełni odczuć jego siłę. Nie będąc gotowymi na takie wyzwanie, w dalszej części decydujemy się na wybór drogi nieco oddalonej od brzegu jeziora a przez to zasłoniętej przez zabudowę.
Pojawia się kłopot z brakiem miejsc nadających się na "dziki nocleg", gdzie moglibyśmy rozbić namiot. Wszędzie tylko prywatne tereny, nie ma w ogóle nieużytków. Drzewa w parkach i lasach są łyse jak moje kolano - teren widoczny jak na dłoni. W przeciwieństwie do Polski tutaj większość drzew jest liściastych a wiosna jeszcze nie zawitała w te strony. Szczęśliwie, jakby na życzenie, dostrzegamy skrawek zieleni, z rozrzuconymi pojedynczo "przedstawicielami" sosny kanadyjskiej. Jest tablica, że to własność jakiejś firmy, do której prowadzi droga bez przejazdu. Wykorzystując zapadający zmrok przytulamy się do jednego z tych zielonych drzewek. Teren jest nieco podmokły ale ukryty - zarówno od strony ulicy, jak i od strony budynków firmowych. Idealny na nocleg. To nasz pierwszy nocleg na dziko.
Następnego dnia szybko się ewakuujemy i zjeżdżamy nad brzeg jeziora, by się posilić. Często wykorzystujemy naturalne podwyższenia do przygotowywania posiłków. Po śniadaniu ruszamy dalej. Kolejny nocleg było znaleźć już znacznie trudniej. Posesja za posesją, dom za domem, palca nie wsadzisz. Zaczęło zmierzchać, gdy jadących nas powoli przez Vineland, rozglądających się wokoło zagadnął pan będący na spacerze z psem. Gdy usłyszał, że szukamy miejsca na namiot zaproponował nocleg w swoim niewielkim ogródku. Oczywiście przystaliśmy na tę propozycję. Ogródek był naprawdę mały, do tego stanowił wybieg dla ogromnego brytana. Zanim rozbiliśmy namiot, sympatyczny pan pozbierał po nim kupki. Ten nocleg był bardzo krótki - musieliśmy opuścić teren o godz. 4:30, gdyż pan wpuszczał na podwórko brytana a sam wyjeżdżał do pracy.  

W tym długim (dzięki wczesnej pobudce) dniu dojeżdżamy do St. Catharines. Przejazd brzegiem jeziora Ontario zajął nam trzy dni. W poszukiwaniu materiału Tyvek idziemy do sklepu Canadian Tire. Canadian Tire to taka polska odmiana dużych hurtowni typu Selgros lub Makro ale również dla detalistów. Pewien fakt powoduje, że do środka nie wchodzimy 😀. Przed sklepem stoi przyczepka z przekąskami a ponieważ trochę czujemy głód postanawiamy zbadać ceny. Z wnętrza przyczepki padają słowa powitania w języku polskim. To Monika, córka właścicielki tego interesu. Zaczynamy miłą rozmowę, Monika częstuje nas hotdogami z bardzo smaczną, prawdziwie polską(!) kiełbasą a następnie oferuje swoją pomoc przy zwiedzaniu okolic. Objeżdżamy (my na rowerach, Monika swoim japońskim suvem) pobliskie "ciekawostki" a koniec końców dojeżdżamy do Niagara Falls.
Prowadzi tam ścieżka rowerowa wzdłuż pięknego kanionu rzeki Niagara. Samo miasto to przede wszystkim komercja. Hotele, kasyna, restauracje i oczywiście rzesza ludzi.
Choć teraz akurat zbytnich tłumów nie ma, to jeszcze nie sezon turystyczny. Pomiędzy Rainbow Bridge - mostem granicznym ze Stanami Zjednoczonymi, a parkiem rozrywki Marineland jest on... Najbardziej chyba znany wodospad świata urzeka swym pięknem i mocą.
To właściwie dwa wodospady ( z ang. falls - wodospady). Mniejszy (pierwszy z lewej) leży po stronie amerykańskiej. Ten właściwy, po prawej stronie, jest uskokiem rzeki Niagara i biegnie łukiem pomiędzy kanadyjskim miastem Niagara Falls a amerykańską wyspą Goat Island (Kozia Wyspa).
Pływające "u podnóża" tej gigantycznej wodnej kurtyny stateczki wycieczkowe wydają się być tylko skromną łupinką, dziecięcą zabawką.
Masy turkusowej wody spadające leniwie z ogromnym hukiem w wielometrową przepaść i tworzące wilgotne i zimne obłoki pary wodnej to spektakularny widok.
Dodatkowego smaczku dodaje wieczorna scenografia. Wraz z zapadnięciem zmroku woda podświetlana jest intensywnym światłem o zmiennych barwach.
Można by się wpatrywać w ten spektakl godzinami ale robi się późno i... zimno. Monika proponuje nocleg w swoim domu. Powrót rowerami zająłby zbyt dużo czasu, więc składujemy je u znajomej Moniki - Eli, a my z Moniką wracamy do jej domu w St. Catharines jej Hondą. Po dotarciu na miejsce czeka na nas pyszna obiadokolacja i deser przygotowany przez mamę Moniki, Grażynę. Po długiej, nocnej nasiadówce idziemy wreszcie spać. Tak kończy się dzień - ostatni dzień pierwszego tygodnia na kanadyjskiej ziemi.

2 komentarze:

  1. Jak tam rowery dotarły w całości czy wymagały naprawy?

    bawcie się dobrze .
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dotarły w całości. My również, chociaż nieco wymiędleni długim lotem. Teraz kilkudniowa aklimatyzacja u dwóch gospodarzy z Couchsurfing a potem już właściwa jazda.
      Dziękujemy za życzenia do... przeczytania 😉.

      Usuń

Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.