wtorek, 7 stycznia 2020

Długi weekend zimową porą w Sudetach Środkowych.


Z inicjatywy kolegi PRS z forum NGT w pierwszy, przedłużony weekend stycznia wybrałem się na południe naszego kraju, by w zacnym towarzystwie poszukać śniegu i powłóczyć się nieco po środkowych Sudetach. Liczyliśmy na prawdziwie zimowe okoliczności przyrody ale niewymagające używania rakiet śnieżnych. Wszak to jakieś 2 kg mniej do noszenia na plecach 😉. Plan przewidywał trzy dni wędrówek a każdy dzień posiadał oprócz trasy podstawowej także opcje zapasowe na wypadek "zmęczenia materiału 😃". Zatem uzbrojony w plecak o wadze całkowitej 17 kg i bilet weekendowy PKP Intercity za jedyne 81 zł (uprawniający do dowolnej ilości przejazdów pociągami IC i TLK) przemieszczam się do Wrocławia. Tutaj spotykam się z resztą grupy, która sumarycznie wynosi 7 osób.

Z Wrocławia jedziemy super wypasionym pociągiem czeskiego przewoźnika Leo Express, który po zmianie rozkładu jazdy zajął miejsce Kolei Dolnośląskich i obsługuje obecnie trasę do Międzylesia. Z powodu zmiany przewoźnika następuje u nas konsternacja, bowiem część ekipy (w tym również i ja) wykupiła wcześniej bilety właśnie na przejazdy Kolejami Dolnośląskimi. Konieczność zakupu nowych biletów jednak nie zachodzi, gdyż pani z okienka kasowego upewnia nas, że posiadane przez nas bilety weekendowe Kolei Dolnośląskich w pełni zachowują swą funkcjonalność na tej trasie. Lądujemy więc w nieco przepełnionym Leo Expresie. Ilość pasażerów nie dziwi, wszak mamy okres ferii zimowych a stacją docelową jest Praga. My aż tak daleko się nie wybieramy. Po ok. dwóch godzinach jazdy wysiadamy w miejscowości Gorzanów.

Witają nas okoliczności przyrody takie, jak w miejscach z których wyjeżdżaliśmy. Czyli śniegu zero. Pełni wiary, że prognozy pogody się sprawdzą i wkrótce biały puch zacznie sypać, wkraczamy na zielony szlak prowadzący do schroniska PTTK Jagodna w Górach Bystrzyckich. Przebiega on tuż przy budynku dworcowym PKP. Przed nami do przebycia dystans ok. 20 km.

Szlak częściowo prowadzi szosą, ale monotonnie nie jest. W Gorzanowie napotykamy na takie atrakcje

a w Starej Łomnicy w malutkim sklepie uzupełniamy zapasy. Plan zakłada, że przez okres wyjazdu pozostaniemy samowystarczalni. Wchodzimy w teren zalesiony i wkrótce potem jest pierwsze bardziej strome podejście. Nieco przed szczytem Bartosz (814 m n.p.m.) wychodzimy na odkrytą przestrzeń. Widoczne są niewielkie, pojedyncze łachy śniegu i po raz pierwszy odczuwamy chłód. Przez brak naturalnych przeszkód wiatr daje się tu mocno we znaki.

Trzeba troszkę przyspieszyć, by ponownie schronić się za ścianą drzew i odciąć od tego przeszywającego zimna. W miejscu połączenia "naszego" szlaku ze szlakiem żółtym, mimo że trochę wyżej jest też cieplej - weszliśmy w las. Maszerujemy sobie przez niedługi odcinek by tam, gdzie oba szlaki znów się rozchodzą odbić w prawo. Odbywamy krótkie spotkanie ze Strażnikiem Wieczności.

Wracamy na zielony szlak. Zgodnie z zapowiedziami meteorologicznymi zaczyna nieśmiało sypać śnieg. Spadła też, chociaż nieznacznie, temperatura powietrza. Nawierzchnia, po której się przemieszczamy stała się niebezpiecznie śliska. Niefajnie byłoby coś sobie uszkodzić na samym początku wyjazdu, toteż robimy krótką przerwę na zakładanie sprzętu anty-poślizgowego.

Odtąd sypie już cały czas. Silnie też wieje, co jest szczególnie odczuwalne, gdy opuszczamy zbawienny teren zalesiony. W takich warunkach nie chce się sięgać po aparat fotograficzny, telefon czy kamerę. Odczuwamy też zmęczenie - każde z nas ma za sobą noc spędzoną w pociągu w warunkach mniej lub bardziej komfortowych ale odbiegających od normalnego odpoczynku. Grupa się rozdziela, wprawieni daleko z przodu, mniej wprawieni, wyrwani zza biurek - zamykają peleton.

Część ekipy przed, a część po godz. 16:00 dociera do wyciągu orczykowego na zboczu pod schroniskiem. Ja należę do tej drugiej grupy. Zboczem beztrosko w dół szusują narciarze, a z boku, wzdłuż trasy leniwie suną do góry orczyki. W większości puste, bo jest już po zachodzie słońca, panuje zmierzch i za kilkanaście minut wyciąg zostanie zamknięty. Oj, wiele bym dał by móc wciągnąć się takim orczykiem 😕. Tymczasem trzeba wykrzesać resztki sił i dojść do przebiegającej górą drogi. To Autostrada Sudecka. Stamtąd już tylko jakieś 200-300 m do schroniska. Drobię więc po stromym zboczu w górę krok za kroczkiem, zerkając zazdrośnie na wciąganych orczykami narciarzy. Nieco zmarnowany docieram pod przyjemny, ciepły dach.

W pomieszczeniu głównym schroniska PTTK Jagodna pełne obłożenie. Część osób przybyła tutaj ze wspomnianej wyżej trasy narciarskiej i zapewne wkrótce stąd wyjedzie ale spory procent stanowią osoby zakwaterowane, które spędzą tutaj noc. My robimy krótką przerwę na małą przekąskę, skorzystanie z toalety i... zalanie termosów wrzątkiem. Potem rzut oka na mapę i ruszamy dalej. Celem jest drewniana chatka w lesie zwana Chatką Sylwestrową. To tam będzie baza naszego pobytu. Mamy do niej jakieś 2 km marszu. Opuszczamy schronisko, płatki śniegu padają bardzo gęsto. Wchodzimy w las, przecieramy leśne ścieżki tworząc świeże i jedyne ślady na białej, puchowej pierzynce. Parę razy mylimy drogę, kluczymy - silne światła czołówek w tych warunkach nie sprawdzają się do wypatrywania chatki. W końcu jest 😊! Kilka minut przed godziną 18:00 docieramy na miejsce. Euforia.


Chatka przekracza nasze wyobrażenia. Jest doskonała. Półki na ścianach, stół, ławki i drewniany podest na 5-6 miejsc noclegowych. Na poddaszu platforma, na którą prowadzi drabina. Zmieści się na niej kolejnych 5-6 osób.

A w rogu chatki nawet kominek a dokładnie mówiąc blaszana "koza". I zapas drewna 😁. Normalnie "Hilton" w lesie.

Na szlaku mawialiśmy, że po dotarciu na miejsce będzie tylko szybki posiłek, mały drink i lulu 😉. Tacy byliśmy zmęczeni. Tak się jednak nie stało. Wdarł się w nas jakiś nowy duch, rozmowy trwały do godzin nocnych. Cisza spowiła chatkę dopiero po północy.

Trudy dnia poprzedniego spowodowały, że nazajutrz do wyjścia na szlak gotowi byliśmy dopiero o godz. 10:30. To zbyt późno, by zrealizować pierwotny plan 36-kilometrowej pętli zakładającej wejście na najwyższy szczyt Gór Orlickich - Velká Deštná (1115 m n.p.m.).

Realizujemy więc plan B, czyli wędrówkę na Velká Deštná, powrót zaś autobusem, stopem, czy innym śródkiem lokomocji, który uda nam się zorganizować. W skrajnym przypadku przy niesprzyjających okolicznościach pozostalibyśmy na noc w Masarykowej Chacie. Ruszamy. Sceneria jest bajeczna.

Wychodzimy na Autostradę Sudecką (droga krajowa nr 389). Rejon ten obfituje w wiele interesujących historycznie obiektów.

W miejscowości Mostowice przekraczamy granicę z Czechami.

Jeszcze chwila szosą i w Orlické Záhoří zaczyna się niebieski szlak, który odbija z drogi w pole w kierunku lasu. Teren jest nieco zawiany śniegiem ale nie jakoś krytycznie. Podeszwy naszego obuwia rozdziewiczają białą, puchową kołderkę.

Idzie się lekko. Szlak mimo, że nieprzetarty, nie jest wymagający. Prowadzi głównie lasem, więc za dużo widoków do podziwiania nie mamy. Pod Homolí na 959 m n.p.m. zmieniamy szlak z niebieskiego na czerwony. Trzeba tutaj zachować ostrożność - szlakiem biegną trasy narciarskie.

Po około 4 kilometrach odbijamy ze szlaku na krótką prostą, prowadzącą do szczytu Velká Deštná. Zza drzew wyłania się charakterystyczna wieża widokowa.

Wygląda na to, że wygraliśmy los na loterii. Doskonała przejrzystość powietrza, słońce powoli szykujące się do skrycia poza horyzontem.

To wszystko powoduje, że widoki mamy przepiękne. Bajka po prostu 😏.

Można by się tak rozkoszować w nieskończoność ale czas goni. Za chwilę zapadną ciemności a trzeba jeszcze dojść do cywilizacji i spróbować znaleźć transport do naszej chatki.

Tą cywilizacją jest Masarykova Chata od której dzieli nas ok. 4 km. Jakieś 600 m od wieży widokowej znajduje się niewielka drewniana chatka, w której serwowane są m.in. ciepłe napoje. Ponieważ wraz z opadającym słońcem opadała też temperatura powietrza, ja skusiłem się na grzane wino. Nie dysponowałem czeskimi koronami ale opłatę można wnieść również w polskich złotych. Za 200 ml kubek tej pysznej przyjemności zapłacimy 8 zł.

Teraz już szybkim krokiem zmierzamy za częścią grupy, która do chatki nie zachodziła. W całkowitych ciemnościach (nie licząc światła z naszych czołówek) docieramy wszyscy do Masarykovej Chaty. Otoczenie i dijście do budynku jest pięknie iluminowane.

Pierwsze co robimy, to ustalamy jakie są możliwości transportu do naszej chatki w lesie. W przedsionku na tablicy informacyjnej znajdujemy namiar na usługi przewozu osób. Pojawia się kłopot z sieciami komórkowymi ale w sukurs przychodzi nam miła pani z obsługi schroniska. Za pół godziny będzie na nas czekał bus. Mamy niedużo czasu ale jakieś proste, szybkie w przygotowaniu danie zdąży się zjeść. Tutaj również można płacić w złotówkach. Zdąży się też wypić czeskie piwo 🍺😉.

Wkrótce pojawia się miły jegomość i zaprasza do swojego VW T4. Wracamy ośnieżoną drogą do Polski. Gdy po opuszczeniu pojazdy maszerujemy już w kierunku "naszej" leśnej chatki, zauważamy ognistą poświatę. Znaczy w chatce pojawili się nowi lokatorzy. To trójka młodych chłopaków. Przed chatką rozpalili ognisko. Przy trzasku płonących szczap drewna czas szybko upływa.

Przed nami ostatni dzień. Dzisiejsza wędrówka zakończy się na dworcu kolejowym. Ponieważ mamy różne godziny odjazdu pociągów, dzielimy się na dwa zespoły, które udadzą się na dworce w różnych kierunkach. Moim celem jest Bystrzyca Kłodzka. Po pamiątkowym zdjęciu, wraz z trójką kompanów wyruszamy spod chatki jako pierwsi.

Trasa prowadzi częściowo zwykłą drogą a częściowo lasem. Spektakularnych widoków nie ma. Jedno tylko rzuca się w oczy - im schodzimy niżej, tym śniegu coraz mniej. Zniknął on zupełnie na długo wcześniej zanim minęliśmy tablicę z nazwą miejscowości.

Na dworcu poznajemy starsze małżeństwo. Prowadzimy miłą pogawędkę aż do przyjazdu pierwszego pociągu.

Wsiadają do niego moi kompani, jak również małżonka dopiero co poznanego Ludwika. Ponieważ "mój" pociąg ma planowy odjazd dopiero za godzinę, do czasu jego przyjazdu postanawiam pospacerować po miasteczku.

Towarzyszy mi Ludwik. Dowiaduję się wielu niezwykle ciekawych historii związanych z tym miejscem. Śniegu nie ma ale jest przeraźliwy ziąb. Ludwik zaprasza do baru, na co ochoczo przystaję. W cieple, sącząc pyszne piwo z pianką, chłonę dalsze opowieści o tych okolicach oraz o barwnym życiu Ludwika.

W tak miłym towarzystwie czas oczekiwania na pociąg szybko płynie i nastała pora powrotu na dworzec. Ludwik towarzyszy mi do samego końca. Naszym serdecznym pożegnaniem na peronie kończy się moja pierwsza tegoroczna wyprawa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.