Za nami kilkudniowy pobyt w Szwajcarii i przejazd przez Francję. Teraz od samego rana jazda, jazda, jazda.
HISZPANIA
Późnym popołudniem przekraczamy granicę francusko-hiszpańską. Żadnego punktu kontrolnego pod kątem covid-19. W ogóle żadnych punktów kontrolnych a to już czwarta granica między państwami. Na liczniku właśnie stuknęło 2400 km. Tyle przejechaliśmy od domu.
Do naszego zaplanowanego punktu w Hiszpanii jeszcze daleko. Górzystymi drogami przedzieramy się do późna w nocy przez Kraj Basków. Nocleg wypada w Ellorio, w zacisznej, zaciemnionej uliczce przy jakiejś dużej fabryce.
To dzisiaj. Dzisiaj zacznie się tak naprawdę przygoda ze zwiedzaniem Półwyspu Iberyjskiego. Dzisiaj dojedziemy na Plażę Katedr.
Magiczne miejsce, w którym podczas odpływu Ocean Atlantycki odkrywa swe niesamowite dzieło, tworzone na przestrzeni lat i wciąż poddawane formowaniu.
Praia das Catedrais urzeka dochodzącymi do 30 metrów wysokości skalnymi łukami, nawiązującymi swoją formą i wysokością do średniowiecznego stylu architektonicznego.
W swej pełnej krasie są one widoczne jedynie w czasie odpływu. Wówczas też stają się dostępne do zwiedzania malownicze jaskinie ukryte pod klifami.
By pochodzić po oceanicznym dnie trzeba znać wysokość poziomu wody. Nam w dokładnym ustaleniu czasu pływów pomogła aplikacja eTide HDF. Wiemy, o której godzinie będzie najniższy stan wody. Chcemy dotrzeć na czas ale musimy pokonać jeszcze dystans 452 km. Przejazd odbywa się bardzo płynnie, trasa niemal w całości przebiega po bezpłatnych autostradach. Na parkingu zastajemy tłok: samochody, motocykle, kampery. Nie tylko my przybyliśmy pospacerować po dnie Atlantyku wśród tych zjawiskowych tworów natury. Parkujemy auto, organizujemy się i już, już schodzimy po schodach z wysokiego klifu na grunt odsłonięty przez odpływ wody.
Takie widoki to prawdziwa duchowa uczta! Niestety, przybyliśmy nieco później niż zakładaliśmy i na spacery wśród tych skalnych kolosów mieliśmy mniej czasu, aniżeli byśmy sobie tego życzyli.
A czas płynie nieubłaganie szybko. Podczas powrotu z jednego z punktów już musiałem brnąć w silnym prądzie powracającej wody. Nawiasem mówiąc w tym miejscu nabawiłem się stresu.
Pamiętałem o kamerze i telefonie, które zabezpieczyłem trzymając w uniesionej dłoni ale zapomniałem o kluczyku z pilotem do samochodu, który zamknięty był w kieszeni spodenek na udzie 🙎. Oczywiście zamókł, lecz szczęśliwie po wnikliwym osuszaniu zadziałał i samochód udało się uruchomić. Trzeba było jedynie wyjąć baterię z pilota, ponieważ samoczynnie i nieprzerwanie zamykał i blokował wszystkie drzwi pojazdu.
Nasz pobyt na Plaży Katedr dobiega końca. Okno czasowe trwa ok. 1-1.5 godziny ale (jak już wspomniałem) z uwagi na nieco spóźniony przyjazd mogliśmy przebywać na plaży nieco krócej. Mimo wszystko kilka zjawiskowych obiektów obejrzeliśmy. Udało nam się także uchwycić różnicę. Oto plaża w czasie odpływu:
i niemalże to samo ujęcie w trakcie trwającego przypływu. To początkowy jego okres. Woda osiągnie swój najwyższy stan dopiero za ok. 4 godziny, kiedy to podniesie się jeszcze o niemalże 3 metry.
Jedziemy do drugiego i jednocześnie ostatniego miejsca w Hiszpanii na naszej mapie w drodze do tegorocznego urlopowego celu, czyli Portugalii. Miejscem tym jest Santiago de Compostela. Dojeżdżamy wieczorem, również w znakomitej większości darmowymi autostradami. Po raz pierwszy podczas tego wyjazdu zatrzymujemy się na kempingu.
Spędzamy tu dwie noce. Za dwie doby, stanowisko biwakowe, samochód, dwoje dorosłych i dziecko lat 2 i pół płacimy 47 € (210 zł). WiFi i dostęp do odkrytego basenu w cenie.
Santiago de Compostela. Ta nazwa znana jest wyznawcom wiary katolickiej. Tutaj ma się znajdować legendarne miejsce pochówku Jakuba Większego (zwanego też Jakubem Pielgrzymem) - jednego z dwunastu apostołów i uczniów Jezusa. Stąd też powód dla którego z całego świata prowadzą do tego miasta szlaki pielgrzymkowe. Znakiem tych szlaków jest muszla św. Jakuba.
Wszystkie szlaki oznaczone powyższym znakiem mają swój finał w tym właśnie miejscu a konkretnie w
Catedral de Santiago (Katedra Santiago). Pielgrzymka odbywana szlakiem św. Jakuba zwana jest Camino de Santiago (Droga do Santiago lub Droga Św. Jakuba). Podczas naszego pobytu w mieście, na placu katedralnym napotykamy akurat na finał jednej z takich zorganizowanych pielgrzymek.
Santiago de Compostela katedrami i kościołami stoi. Wędrówka między gąszczem sakralnych budowli przy temperaturze powietrza 35°C jest niezmiernie wyczerpująca.
Wracamy wymiędleni na kemping. Obiadek, trochę zabawy na placu zabaw, harców na basenie i Emilian pada ze zmęczenia jak kawka.
Cieszymy się odrobiną wytchnienia i czasem tylko dla siebie. Nieco świeżości przynosi burza z rzęsistą ulewą. Spijając piwo i łupiąc słonecznik z przyprawami rozkoszujemy się rześkim powietrzem schronieni przed deszczem pod przezornie rozwieszoną wcześniej plandeką.
Spacer po betonowej dżungli dał się wszystkim mocno we znaki, bo następnego ranka śpimy spokojnie do 9:00. Zanim się ze wszystkim ogarniamy mija południe. Opuszczamy kemping i kierujemy się w stronę granicy.
PORTUGALIA
Kraj ten wydaje się nam biedniejszą siostrą Hiszpanii. Stan dróg często taki, jaki możemy jeszcze spotkać w wielu miejscach w Polsce. Dziurawe, łatane, nierówne, nierzadko niezmiernie wąskie, szczególnie w miejscowościach położonych na wzórzach. Wyjątkiem są autostrady (w większości niestety płatne, z elektronicznym poborem opłat) i drogi ekspresowe. Nasz pierwszy punkt w Portugalii to Braga. A właściwie osobliwe schody wybudowane na jej peryferiach.
Prowadzą one do sanktuarium Bom Jesus, które znajduje się na wzgórzu nieopodal dzielnicy (wioski?) Tenões. Ze szczytu schodów można podziwiać panoramę leżącej poniżej Bragi.
Na wzgórze, czy też do sanktuarium można dostać się zarówno schodami jak i kolejką pracującą na zasadzie wykorzystania bilansu wodnego. Stacja początkowa kolejki mieści się w Tenões. Kolejka jest wyjątkowa - linowa o napędzie hydraulicznym i składa się z dwóch znajdujących się naprzeciwko siebie wagoników połączonych ze sobą liną i poruszających się po zębatych torach 🚞. Każdy wagonik posiada swój osobny tor - kolejka jest dwutorowa. Pod każdym z wagoników podczepiono ukośny zbiornik na wodę. Na górnej stacji kolejki zbiornik napełniany jest wodą. Po zwolnieniu hamulca ciężar wody w zbiorniku "ściąga" górny wagonik po torze w dół, a ten zjeżdżając wciąga do góry za pomocą liny wagonik na torze sąsiednim z dolnej stacji do góry.
Sytuacja ta powtarza się na przemian zawsze na górnej stacji kolejki. Bardzo rzadko spotykane i niesamowicie ciekawe rozwiązanie. Kolejkę odddano do użytku w 1882 r. jako pierwszą tego rodzaju na Półwyspie Iberyjskim. Miejscowa kolejka należy do jednych z najstarszych na świecie.
Przejazd taką kolejką stanowi rzadko spotykaną atrakcję, niemniej jednak wędrówka granitowymi stopniami również może przysporzyć miłych wrażeń. Barokowe schody od pewnego miejsca poprowadzone są dwustronnie zygzakiem.
Niemal do samego końca kolejne poziomy urozmaicone są mozaiką. Napotykamy też na coraz to różne fontanny, figury sakralne i rzeźby.
Schody kończą swój bieg na wypłaszczeniu pod szczytem wzgórza. Tutaj pośród kwiatowych klombów rozrzucone są zabudowania kompleksu sanktuarium.
Jest też grota, w której można szukać schronienia przed palącymi promieniami słońca, sztucznie wybudowana.
Z zewnątrz i z większej odległości jeszcze jakoś się prezentuje i przyciąga uwagę, wewnątrz niestety trąci bardzo tą sztucznością, by nie rzec - zwykłym kiczem.
Parę ścieżek prowadzi jeszcze z tego miejsca w górę, idziemy jedną z nich i dochodzimy do niewielkiego parku, w którym można pospacerować dookoła stawu, zatrzymać się z dzieckiem na placu zabaw, zjeść jakąś przekąskę czy loda w małym barze.
Kończymy nasz pobyt tutaj i przemieszczamy się dalej na południe. Za punkt biwakowy obieramy parking na trawiastym placu w São Romão przy drodze IP1 (A3, E1). Parking ten jest całkowicie darmowy a oferuje mnóstwo miejsca, drzewa, które dają zbawienny cień, wodę pitną, toalety wraz z umywalkami (osobne damskie i męskie) oraz zewnętrzny, niczym nie osłonięty prysznic. Te dwa ostatnie co prawda z zimną wodą ale przecież są za darmo. Nam miejsce bardzo pasuje.
Na parkingu znajduje się kilka pojazdów, od pasażerów jednego z nich otrzymujemy zaproszenie na lampkę wina. Andrea i Chris z Niemiec podróżują i mieszkają w przerobionym przez siebie na kampera dostawczym Iveco Daily. Przemieszczając się w zależności od pory roku między Lazurowym Wybrzeżem we Francji a południem Portugalii i Hiszpanii żyją w ten sposób od... 3 lat 😊.
To się nazywa wolność i przygoda! W takim trybie życia pomaga im ich artystyczna dusza - niezbędne środki finansowe (np. na paliwo) zdobywają sprzedając własnego pomysłu rękodzieła i wykonując zlecenia internetowe. Jeżeli ktoś poszukuje inspiracji, to o początkach, plusach i minusach takiego sposobu na życie może poczytać na ich blogu.
Po ułożeniu Emiliana do snu korzystamy z zaproszenia. Czas szybko mija, gdy wymiana doświadczeń z odbytych podróży i dzielenie się pomysłami na przyszłe eskapady przeplatane są degustacją białego, portugalskiego wina w miłym towarzystwie. Grubo po północy udajemy się na spoczynek.
Następnego dnia nasi niemieccy sąsiedzi opuszczają wspólną miejscówkę a my koleją mamy zamiar dostać się do Porto. Zanim pakujemy się do pociągu - pierwsze zaskoczenie. W budynku stacji kolejowej brak kasy biletowej. Znajdujemy automaty ale dopiero na peronie. Chociaż początkowo były kłopoty ze zrozumieniem o co w tym wszystkim chodzi, finalnie zaopatrujemy się w karty SIGA uprawniające do przejazdu.
Karty są wieloprzejazdowe, można je doładowywać dowolną kwotą a na maksymalnie 15 minut przed planowanym odjazdem pociągu należy w innym automacie na peronie kartę aktywować, by przejazd był uznany za opłacony. Każdy pasażer powinien mieć swoją własną kartę. Przy pierwszym zakupie pobierana jest za kartę opłata w wysokości 0.50 EUR. Po ok. 30-minutowej jeździe wysiadamy na dworcu Porto São Bento.
Wnętrze budynku dworcowego jest pięknie zdobione ceramicznymi płytkami azulejo. Przeważa kolor niebiesko - biały. Później się przekonamy, że ten duet kolorów dominuje w całym Porto.
Z dworca udajemy się w kierunku ratusza miejskiego. Po drodze krótki przystanek przy fontannie. Dla Emiliana największą atrakcją każdego miejsca niezmiennie pozostają fontanny. A może chlapanie wodą z tych fontann..?
Bryła budynku Câmara Municipal do Porto nie wygląda okazale i wcale nie przyciąga wzroku. Interesujące może być wnętrze z holem z czarnego marmuru i panorama miasta z wieży zegarowej. Nie mieliśmy jednak sposobności sprawdzić ani jednego ani drugiego, poprzestajemy więc na fotografii z ratuszem w tle.
Spacerując sobie w kierunku nabrzeża rzeki Duero przechodzimy przez jasne, przestrzenne place - tutaj z kolejną fontanną i mozaiką w kolorze niebiesko-białym na elewacji budynku.
Kontrastem do nich są niemal klaustrofobiczne, wyłożone kostką brukową ciasne, strome uliczki o bardzo ostrych skrętach i niezmiernie wąskich chodnikach. Częstokroć zastanawiałem się, jak manewrują w nich samochody dostawcze dowożące towar do lokali, punktów handlowych czy usługowych. Musi to być nie lada wyzwanie, bo obłupanych ścian na rogach budynków nie brakowało.
Dochodzimy do brzegu rzeki. To dzielnica Ribeira, jesteśmy na R. Nova da Alfândega. Spodziewaliśmy się reprezentacyjnej promenady, tymczasem widok jaki napotykamy brutalnie burzy nasze oczekiwania. Nie ma pięknych fasad budynków ani deptaka wyłożonego zmyślnymi płytkami chodnikowymi. Króluje surowy, szary beton.
Nawet ławek by na chwilę przysiąść nie ma. Znaczy wybraliśmy niefartowny punkt - nabrzeżna promenada z pewnością nie jest atrakcją. Przynajmniej w tym miejscu. Za taką może jednak uchodzić jazda kolejką linową Teleferico de Gaia ponad dachami budynków.
Przejazd w wagoniku mieszczącym 8 osób odbywa się wzdłuż rzeki, liczy sobie 562 m długości i trwa kilka minut. Stacje początkowa i końcowa znajdują się na przeciwległym brzegu rzeki.
Dochodzimy do placu. To Plac Ribeira. Liczyliśmy, że będzie bardziej reprezentacyjny niż uliczki, którymi do tej pory spacerowaliśmy. Zawiedliśmy się. Nie ma tu fajerwerku kolorów, czy ciekawych architektonicznie obiektów. Ot, zwykły plac nad rzeką.
Wracając znad rzeki mijamy sklepik. Dla entuzjastów specyficznego aromatu 🙆 sklepik ten również może stanowić atrakcję. Nie wiem, jak z przepisami w Portugalii. Czy Portugalczycy mogą się "naprohowac 😄" jak nasi sąsiedzi Czesi? Czy potrzebna recepta, czy każda osoba z ulicy "z marszu" może tu się zaopatrzyć? Nie dowiadywałem się, niemniej jednak tłumów wewnątrz nie było.
Wracamy na dworzec. Po drodze jeszcze Porto Se. Katedra obstawiona jest rusztowaniami - trwa remont elewacji tej jednej z najważniejszych i najstarszych świątyni w mieście. No, nie mamy szczęścia, tym bardziej, że wg książkowego przewodnika "Portugalia - okiem znawcy" zwiedzanie wnętrza miało być darmowe. Okazało się, że nie jest. A propos przewodnika - nie polecam przewodników z serii "Okiem znawcy". Powód jest opisany tutaj.
Spacerujemy po placu katedralnym, z którego rozciąga się panorama na ciasną zabudowę dzielnicy. Za wiele nie widać, w widoku przodują czerwone dachówki zabudowań.
Widać za to doskonale bryłę całej katedry niczym od tej strony nie przysłoniętą.
Z katedralnego wzgórza idziemy bezpośrednio na dworzec. W Porto nie tylko elewacje i wnętrza budynków zdobione są kolorowymi mozaikami. Na wizerunek miasta pracują również ogromne skalne głazy porozrzucane nieregularnie w różnych miejscach przestrzeni publiczej.
Wracamy pociągiem do São Romão. Rankiem następnego dnia wyjazd. Jedziemy na południe, na plażę Costa Nova w Gafanha da Encarnação nad Atlantykiem.
Po przyjeździe krótko krążymy w poszukiwaniu przytulnego miejsca na przycupnięcie i oto jest. Niemal na końcu Rua do Pescador i tuż przy jednym z wejść na plażę. Miejsce zacne, do oceanu kilka kroków, w godzinach otwarcia pobliskiego baru mamy dostęp do toalety, a przez 24 h dostęp do zewnętrznego prysznica z zimną wodą. Rozbijamy się z postanowieniem pozostania na kilka dni - tym bardziej, że mamy do wypłukania i wysuszenia pranie, które robiło się w trakcie jazdy w naszej sprytnej "przenośnej pralce".
Gafanha da Encarnação to leżąca nieopodal Aveiro mała mieścina z piękną piaszczystą plażą. Oceaniczna bryza niesie orzeźwienie, ale o pływaniu można zapomnieć. Trudno jest utrzymać równowagę stojąc zaledwie po kostki w wodzie i będąc zalewanym falami. Mają one ogromną siłę, potrafią ściąć z nóg - szczególnie podczas cofania się do oceanu.
Miasteczko oprócz szerokiej plaży z długą, drewnianą balustradą może poszczycić się malowniczym deptakiem z domkami pomalowanymi w kolorowe pasy.
Aktualnie mamy okres, w którym na europejskich boiskach odbywają się mecze piłki nożnej w ramach przełożonego (odroczonego) turnieju Mistrzostw Europy 2020. Z tej okazji niektóre domki ozdobione są extra - w narodowe barwy.
Rozkoszujemy się tym miejscem, bo jest naprawdę pięknie. Brak ludzkiej ciżby, szum oceanu, portugalskie wino... Nawet nie przeszkadza nam odbywająca się co wieczór inwazja ogromnych żuków wpadających bez zaproszenia na imprezę 😂.
Sielankową atmosferę zakłóca jednak w końcu pogoda. Trzeciego dnia od samego rana pada deszcz. Opady zaczęły się już w nocy a ich fala przesuwa się wzdłuż całego zachodniego wybrzeża. Zapada decyzja o wyjeździe na wschód. Tam są góry, tam w najbliższym czasie prognozy opadów nie przewidują.
Na odjezdnym zajeżdżamy do pobliskiego Aveiro, które zwane jest portugalską Wenecją, a to z racji laguny oraz kanałów, po których można pływać łódkami. Pogoda wybitnie nie sprzyja zwiedzaniu na świeżym powietrzu, robię jedynie fotografię mostu przerzuconego nad jednym z kanałów.
Na dodatek miejscowe Muzeum Morskie wraz z największym eksponatem - statkiem Santo Andre zacumowanym u nabrzeża, niestety nieczynne. Wyjeżdżamy.
W drodze na wschód przejeżdżamy przez miejscowość Buçaco. Tuż za nią zaczyna się Mata Nacional do Buçaco (Las Narodowy Buçaco). Na jego terenie mieści się okazały Palácio do Buçaco, pełniący obecnie funkcję 5-gwiazdkowego hotelu.
Tereny parkowe przylegające do pałacu są udostępnione do zwiedzania, podobnie jak reprezentacyjne zewnętrzne galeryjki. W przypadku tych ostatnich jest pisemna prośba skierowana do zwiedzających, by czynili to w sposób nie naruszający komfortu i spokoju gości hotelowych, co przy tak wysokim standardzie obiektu jest jak najbardziej zrozumiałe i oczekiwane.
Pałac jest perełką stojącą pośrodku lasu. Nie mniejszą perełką są poprowadzone przez las piesze ścieżki. Tutaj deszcz nie pada, ruszamy więc na jeden ze szlaków. Po krótkiej chwili witają nas tajemnicze schody. Schody do lasu? Zapowiada się ciekawie...
Cały dzień to chyba za mało, by przejść wszystkie ścieżki. Tym bardziej, że niektóre odcinki potrafią nieźle dać w kość, zwłaszcza gdy drepcze się po nich w towarzystwie maluchów "które chcą same 👶". Ścieżki bywają strome, śliskie i wąskie. Do tego czasami przywalone wiatrołomem. Oj, zmordował nas ten spacerek, zmordował.
Dał jednak oczywiście sporo satysfakcji. I pozwalał cieszyć się takimi na przykład pejzażami.
Na kolejny biwak dojeżdżamy do Praia Fluvial de Palheiros e Zorro (plaża Palheiros i Zorro) nad rzeką Mondego. Rewelacyjny punkt na biwakowanie! I darmowy.
Rozbicie obozowiska możliwe zarówno na piasku jak i na trawie. Przy samej plaży znajdujemy bar z przekąskami, w godzinach otwarcia baru do dyspozycji prysznic i toalety. Wokół na terenie mamy stoły z ławami, miejsca na grill, plac zabaw dla dzieci, boisko, a rzeka to raj dla wędkarzy. Można by i cały urlop tu spędzić 😊.
My tak długo nie zostaniemy, gościmy tylko jedną noc. Dla mnie to bajka. Uwielbiam spać przy szumie rzeki, strumienia, wodospadu, morskich czy oceanicznych fal i oczywiście... burzy. Całym sobą chłonę te dźwięki ♒, a w przypadku burzy - również efekty wizualne.
Na południe od miasta Coimbra leży Condeixa a Nova. Na jej przemieściach zachowały się największe w Portugalii ruiny z czasów rzymskich - Conimbriga. Nie omieszkujemy odwiedzić. Ustanowiono tutaj Conimbriga Monographic Museum (muzeum monograficzne). Wstęp jest płatny 4.50 €/osoba ale warto zainwestować, bo jest co oglądać.
Stąd jedziemy do największej i najgłębszej w Portugalii jaskini udostępnionej do zwiedzania. To Mira de Aire. Niestety, dziś już ostatnie zejście się odbyło, jesteśmy więc zmuszeni poszukać jakiegoś miejsca na spędzenie nocy.
Parking przy wejściu do jaskini w ogóle się do tego celu nie nadaje, gdyż jest bardzo pochyły. Krążymy w okolicy i znajdujemy miejsce idealne - opuszczoną strzelnicę jakiegoś klubu. Równo, odległość od interesującego nas obiektu stąd niewielka, my schowani za budynkiem i nie rzucający się w oczy a widok na okolicę zacny. Czyli biwak na dziko w pełnej krasie!
Rankiem po śniadanku ruszamy eksplorować jaskinię. Podczas zakupu biletów wstępu (7 €/osoba dorosła, dziecko gratis), otrzymujemy też informator. Jakinia Mira de Aire stanowi jeden z "7 Portugalskich Cudów Natury". Odkryto ją w 1947 roku a do zwiedzania udostępniono 11 sierpnia 1974 r. Wewnątrz panuje całoroczna, stała temperatura 17 ⁰C. Całkowita długość jaskini wynosi 11,5 km, z czego jedynie 600 m to trasa dla turystów.
Przewodnik rozdaje oczekującym na wejście jednorazowe foliowe rękawiczki. Dla ochrony dłoni przed zimnymi poręczami w jaskini. W małej salce, niejako przedsionku przed drzwiami do wnętrza jaskini, odbywa się jeszcze krótki seans filmowy przedstawiający historię odkrycia groty. Film jest w języku portugalskim z angielskimi napisami. Po seansie część właściwa. Drzwi zostają otwarte, wchodzimy do groty. Idziemy wąskim korytarzem pośród wysokich skał. Towarzyszą nam akwarelowe barwy oświetlające skalne wnęki i elementy sklepienia.
Dochodzimy do schodów. Liczą sobie 683 stopni i prowadzą 110 m w dół. Schodząc wzdłuż skalnej ściany, z prawej strony mijamy główną galerię. Jest olbrzymia, jej głębokość sięga 230 m. Dla wyobrażenia tego ogromu w dwóch miejscach umieszczono makiety wielkości dorosłego mężczyzny.
Mijamy miejsca o wdzięcznych nazwach: Spaghetti, Meduza, Fontanna Wodospadu Kamienne Perły, Galeria Ośmiornicy, odzwierciedlających podobieństwo tych kształtowanych tysiącami lat formacji geologicznych do stworzeń i obiektów z naszej teraźniejszości.
Zestaw 3 tysięcy lamp zamontowanych wzdłuż 600-metrowej trasy turystycznej dzięki iluminacji soczystymi kolorami nadaje miejscu urzekający klimat.
Podziemna wycieczka dobiegła końca. Na powierzchnię ziemi... wyjeżdżamy windą. Różnica poziomów pomiędzy początkiem i końcem trasy wynosi 230 m.
Z Mira de Aire udajemy się 150 km na wschód, niemal pod samą granicę z Hiszpanią na Camping Beirã-Marvão Alentejo w Beirã. To nasz drugi pobyt na płatnym kempingu podczas tego wyjazdu. Okaże się, że jednocześnie również ostatni. Za dwójkę dorosłych, dziecko, vana i stanowisko płacimy 19.80 € (z uwzględnieniem rabatu, wynikającym z wyboru tego miejsca poprzez aplikację park4night - o czym należy wspomnieć przy meldowaniu pobytu). Normalnie cena wyniosłaby 22 €.
Następnego dnia wypoczęci i zrelaksowani jedziemy do pobliskiego Marvão. Znajdują się tutaj długie, okalające całe miasto mury obronne.
Kompleks robi wrażenie - tak z bliska jak i z daleka. Wzniesiony na stromych skałach wydaje się twierdzą nie do zdobycia.
Spacerując wzdłuż wewnętrznej strony murów mamy przyjemność rozkoszowania się pięknymi panoramami okolic, nad którymi miasto góruje.
W czasie dwugodzinnej wędrówki obeszliśmy sporo ale nie całość. Przy takim kolosie sąsiednie Castelo de Vide wydaje się być biednym krewnym ze swoją drobinką zaniedbanych i sypiących się fragmentów fortyfikacji.
Większą frajdę sprawił nam spacer ciasnymi, stromymi uliczkami. Ciekawostkę miał stanowić kwartał żydowski z synagogą zwany Juratią. Do synagogi jednak "osobom niezrzeszonym" wstęp jest wzbroniony. Na spacerze po sieci uliczek kończymy zatem wizytę w tym mieście.
Zmieniamy otoczenie. Opuszczamy miejskie mury i ruszamy na łono natury. Dzięki namiarom od właścicieli kempingu wiemy, że w okolicy znajduje się wodospad. Wodospady zawsze są interesujące. Jedziemy do Cascata de São Julião.
Dotarcie tam okazuje się trochę... pokręcone. Nawigacja doprowadza nas do terenu prywatnej posesji. Stąd dzięki wskazówkom wypisanym na skleconych domowym sposobem tabliczkach dojeżdżamy do jakiegoś gruntowego parkingu. Tutaj podpowiedzi się kończą. Jest ścieżka. Jedna, jedyna. Biegnie wzdłuż urwiska, klucząc między wysokimi krzewami. Wchodzę w tę ścieżkę. Wodospad, w końcu go widać. Spływa po zboczu przeciwległego wzniesienia. Słychać także, choć z tej odległości wygląda niepozornie.
Wielkie mury, małe mury, malutki wodospad... mnie osobiście nieco rozczarowujący. Chociaż wiemy o jeszcze jednym wodospadzie, na dzisiaj już wystarczy takich wrażeń. Kolejny punkt na naszej liście stanowi Elvas. Docieramy tam wieczorem. Przy drodze wjazdowej do miasta nocujemy.
Dzień zaczynamy zwiedzaniem fortu Forte da Graça. Ta położona na planie wydłużonej gwiazdy XVIII-wieczna perełka architektury wojskowej, przez wielu historyków uważana jest za jedną z najpotężniejszych fortec na świecie. Jej budowa trwała prawie 30 lat.
Wstęp na teren obiektu kosztuje 5 € (z przewodnikiem 8 €). Szczęśliwym trafem obejmuje nas okres trwania miejskiego programu wsparcia prewencyjnego w związku z Covid-19, na mocy którego zwiedzanie do końca roku jest darmowe. Otrzymujemy jeszcze przy kasie papierowy przewodnik po obiekcie.
Fort składa się z trzech korpusów: zewnętrznego, głównego i centralnej reduty. Całość jest gigantyczna - oto makieta obiektu.
Robimy częściowy obchód wzdłuż zewnętrznych murów, wchodzimy do wieżyczek strażniczych, w podziemia, kluczymy w tunelach i korytarzach oplatających całą fortyfikację. No jest tego trochę, nóżki mają prawo zacząć pobolewać...
W środkowej części twierdzy znajduje się reduta, której centralny punkt stanowi dom gubernatora. Od innych elementów fortyfikacji wyróżnia go żółto-biały kolor. Tak elewacji jak i wnętrz w zdecydowanej większości.
Dom gubernatora stanowiący ostatni bufor obrony, podobnie jak i cała reszta fortyfikacji wyposażony był w przeszłości w szereg technicznych środków ochrony. Wśród nich m.in. w zapadki i różnego rodzaju śmiercionośne pułapki, bardzo trudne do zauważenia a przez to - do pokonania dla napastników.
Najwyżej położonym, dostępnym punktem reduty a zarazem całego kompleksu obronnego jest taras. Można się do niego, zresztą podobnie jak i do pomieszczeń mieszkalnych, dostać krętymi schodami prowadzącymi ze zdobnego w militarne hasła, emblematy i symbole dolnego holu.
Fort to niesamowity obiekt. Wart odwiedzenia pod każdym względem. Po nim fortyfikacje samego miasta Elvas nie wywierają już na nas takiego wrażenia.
Zabudowa miejska otoczona jest wysokim murem, który poprzetykano basztami obronnymi. Na tym odgrodzonym obszarze wzniesiono kilka zamków. Dostęp do kilku z nich jest niemożliwy (teren militarny, zajęty przez wojsko), z kolei widok na inne jest z powodu niezmiernie ciasnej zabudowy miejskiej znacznie utrudniony. 30-stopniowy lejący się z nieba żar daje się powoli we znaki. W nagrodę zdobywamy wiedzę o dotychczas nieznanej nam funkcji murów obronnych, wyglądającej na całkiem użyteczną w codziennych domowych czynnościach 😃.
Przemieszczamy się na zachodni kraniec miasta. Stąd rozpoczyna swą drogę monumentalny akwedukt liczący sobie 8 km długości i posiadający 843 łuki.
Budowa Aqueduto da Amoreira trwała 200 lat a jej koszt ponieśli mieszkańcy Elvas płacąc podatek Real de Água.
Budowla jest imponująca i musiała stanowić ogromne wyzwanie zarówno pod względem projektu jak i wykonania.
Po wykonaniu sesji zdjęciowej przygotowujemy obiad, bezpiecznie schronieni przed prażącym słońcem w cieniu tej gigantycznej konstrukcji.
Po posiłku opuszczamy Elvas i odbijając od granicy z Hiszpanią kierujemy się w stronę portugalskiego wybrzeża. Nieszczęśliwym zrządzeniem losu nawigacja na ostatnie 20 km przed celem wprowadza nas w drogę EN 247-3. To droga przez miasto Sintra, a dokładnie przez jego wysoko położoną część. Jazda po zmroku tak stromą, ciasną, ciemną i krętą drogą stanowi wyzwanie. Nie tylko dla długiego auta jakim jest nasz van. Szczerze odradzam wybór tej drogi w warunkach po zmierzchu.
Koniec końców, po bardzo wolnej i ostrożnej jeździe nieco po 23:00 dojeżdżamy do Cabo da Roca i tu na parkingu pod latarnią morską spędzamy noc.
Cabo da Roca to najdalej na zachód wysunięty punkt Portugalii. Przyjeżdżając tutaj należy być przygotowanym na wychładzający, silny i porywisty wiatr. Narzucamy na grzbiet wiatrówki i softshelle, po czym ruszamy na spacer po wytyczonych do poruszania się ścieżkach.
Podobno każdy, kto odwiedzi ten dziki zakątek otrzymuje pamiątkowy dyplom. Możliwe, że zostaje on wręczany w punkcie informacji turystycznej przyległym do parkingu. My tam nie zachodziliśmy, dyplomu nie dostaliśmy 😉. Ale i bez dyplomu da się podziwiać poszarpane klify wcinające się w smaganą wiatrem taflę oceanu.
Dyplomu nie mamy... grupowe zdjęcie ze statywu upamiętniające pobyt nas wszystkich razem w tym miejscu nie wchodzi w rachubę z powodu szalonego wiatru ... z tej samej przyczyny posiłku również nie da się przygotować... Trzeba się ewakuować.
Pakujemy się do wozu i kołujemy do Lizbony. Trochę przez przypadek lądujemy w miejscu wymarzonym na kolejny nocleg. Szeroka promenada wzdłuż nabrzeża rzeki Tag z widokiem na most Vasco da Gama w tle. Parkujemy, przygotowujemy obiad a po kawie robimy obchód okolicy. Tak oto dobiega końca nasz kolejny dzień.
Lizbona to ogromne miasto. I jak to w dużym mieście bywa - spore odległości, częste korki, tłumy ludzi. Rezygnujemy z typowego zwiedzania miasta. Tym razem zamiast zabytków, pałaców itp. wybieramy atrakcje wyłącznie pod kątem maluszka. I dobrze się składa, gdyż raptem 2 km od miejsca naszego biwaku usytuowane jest lizbońskie oceanarium. Czyli będzie zapewne spotkanie z błazenkiem, pomarańczowo-białą rybką znaną z filmu dla dzieci "Gdzie jest Nemo?".
Do oceanarium spacerujemy sobie nabrzeżem rzeki Tag, które ponad 20 lat wcześniej stanowiło część międzynarodowej wystawy EXPO '98.
Na potrzeby EXPO kompletnie zrewitalizowany został teren o powierzchni 50 ha, wybudowano też szereg całkowicie nowych obiektów, spośród których do najbardziej spektakularnych można zaliczyć: dworzec Oriente, oceanarium, wieżę widokową Vasco da Gama, most Vasco da Gama i kolejkę linową. Trzy ostatnie spośród nich widoczne są na fotografii wykonanej z wagonika kolejki linowej.
Wieża widokowa Vasco da Gama licząca 145 m wysokości to najwyższy budynek w stolicy Portugalii. Na jej szczycie znajduje się platforma widokowa, której kształt i umiejscowienie inspirowane było górnym koszem na żaglowcach. Wieża od 2012 roku stanowi część luksusowego hotelu Myriad i od tamtego czasu prawo do jej zwiedzania przysługuje co do zasady jedynie gościom hotelowym.
Z kolei przejażdżkę Telecabine de Lisboa może odbyć każdy. Średni czas jej przejazdu trwa ok. 9 minut. W tym czasie wagoniki pokonują dystans 1230 m sunąc na wysokości 30 m ponad powierzchnią ziemi. Jeżeli planujemy wykonać przejażdżkę kolejką ale również zwiedzić oceanarium, to najkorzystniej jest wykupić bilet łączony. Można takowy nabyć w kasie oceanarium, w kasie kolejki linowej nie było takiej opcji.
Podczas naszej wizyty za bilet łączony (oceanarium + kolejka w obie strony) dla naszej trójki zapłaciliśmy 47 €, czyli 23.50 € za osobę dorosłą. Obecnie ceny kształtują się następująco:
Kolejka linowa
w jedną stronę: 6 €/dorosły, 4.50 €/dziecko 4-12 lat
w obie strony: 8 €/dorosły, 5.50 € dziecko 4-12 lat
bezpłatnie dziecko do lat 3
Oceanarium
19 €/dorosły
10 €/dziecko 4-12 lat
bezpłatnie dziecko do lat 3 Oceanário de Lisboa znajduje się na w Parku Narodów, który stanowi część terenów przygotowanych specjalnie na wspomnianą już wystawę EXPO w roku 1998. Oceanarium składa się z dwóch budynków połączonych dużym dziedzińcem: oryginalnego Edifício dos Oceanos („Budynek oceanów”) i nowego Edifício do Mar („Budynek morski”). Cztery siedliska morskie tworzą iluzję, że mamy do czynienia z jednym akwarium i jednym oceanem. Warto nadmienić, że centralne akwarium mieści 5 milionów litrów słonej wody. Wizyta w oceanarium odbywa się na dwóch poziomach - naziemnym i podwodnym. W jej trakcie poznajemy życie w umiarkowanych, tropikalnych i zimnych wodach naszej planety. Obchód zabiera nam sporo czasu, czujemy też zmęczenie. Po opuszczeniu tej namiastki oceanicznych światów uzupełniamy siły przygotowanymi kanapkami a na podsumowanie dnia idziemy pod most - najdłuższy w Unii Europejskiej a drugi w całej Europie (po moście Krymskim łączącym Półwysep Krymski z terytorium Rosji). Most Vasco da Gama jest częściowo podwieszaną, po obu bokach wspartą podporami 17-kilometrową konstrukcją łączącą brzegi rzeki Tag. Wjazd z obu stron następuje z autostrady A12. Przejazd jest płatny i dla motocykli oraz samochodów dwuosiowych kształtuje się następująco:
- 2.85 €/pojazd jedno/dwuosiowy o wysokości mniejszej niż 1,1 m mierzonej nad przednią osią, z przyczepą lub bez
- 6.45 €/pojazd dwuosiowy o wysokości równej lub większej niż 1,1 m mierzonej nad przednią osią, z przyczepą lub bez Mamy popołudnie, dobry czas by w miarę płynnie opuścić zakorkowaną stolicę Portugalii. Jedziemy na Cabo Espichel. To dziki i jałowy lecz urzekający przylądek na południowo-wschodnim krańcu półwyspu Setúbal. Co nas tam czeka? Kolejna latarnia morska i opuszczone sanktuarium Nossa Senhora do Cabo, stanowiące niegdyś punkt pielgrzymek, o czym świadczą kwatery dla pielgrzymów, obecnie zabezpieczone przed intruzami poprzez zaślepienie wejść i okien. Okolica oferuje mnóstwo możliwości, by samochodem terenowym z napędem na cztery koła bez zbytnich problemów podjechać aż na sam skraj urwiska. Wymarzone miejsce na spędzenie nocy! Nasze auto nie zostało stworzone do pokonywania terenowych szlaków czy ścieżek, wobec czego zadowolamy się noclegiem na rozległym i pustym parkingu przyległym do zabudowań sanktuarium. Pobudka w pięknych okolicznościach przyrody. Sytuacja pogodowa na tutejszych klifach zgoła inna aniżeli na Cabo da Roca. Słoneczko, ciepło, bezwietrznie, z doskonałą przejrzystością powietrza. Gdyby zejść stromym klifem w dół, to w niedalekim sąsiedztwie znajduje się plaża Praia dos Lagosteiros. My akurat tutaj kąpieli w oceanie nie mamy w planie, uwieczniamy zatem tylko plażę na rodzinnej fotografii. Cisza, odludzie, piękne widoki - aż żal wyjeżdżać. Jakaś przemożna siła ciągnie nas na jeszcze jeden, tym razem niestety pożegnalny spacer wzdłuż urokliwych klifów. Opuszczamy przylądek i jedziemy do Setúbal. Na terminalu promowym uzupełniamy zapasy wody - przez dwa ostatnie dni ostro oszczędzaliśmy, bo nasz 25-litrowy baniak niemal pokazywał dno a brak było źródeł pitnej wody. Z Setúbal promem linii Atlantic Ferries płyniemy do Soltróia. Przeprawa promowa w jedną stronę kosztuje 23.10 € (auto + 2 dorosłych + dziecko). Po zjechaniu z promu na ląd wpadamy z krótką wizytą na plażę Praia da Comporta, by ostatecznie zatrzymać się w Melides. Na parkingu przy Praia de Melides spędzamy kolejną noc. Dość szybko notujemy, że miejsce to popularne jest również wśród osób, które uciekły od ograniczeń narzuconych przez tzw. cywilizowane społeczeństwa. Zrobiły to, o czym spora rzesza współczesnych ludzi z wysoko uprzemysłowionych krajów myśli, lecz boi się podjąć ryzyka - "wyrwały się z systemu". Rasta, hippi, dzieci-kwiaty czyli powrót do idei freedom-love-drugs-rock'n'roll (wolność-miłość-marihuana-rock and roll). Nasz "stonowany", konserwatywny van ląduje między ich oldskulowymi kamperami i barwnie zdobionymi busami. Gdy kładziemy się do snu, z zewnątrz dobiegają nastrojowe dźwięki gitary i przytłumione śpiewy... Następnego dnia żegnamy kolorowo wytatuowane, rozśpiewane, bardzo kulturalne i przyjazne towarzystwo. Kontunuujemy rajd po portugalskich plażach. Praia da Amoreira położona na terenie parku narodowego Parque Natural do Sudoeste Alentejano e Costa Vicentina to prawdziwa perełka. Kiedy przyjemnie praży słonko a poziom wody jest wysoki, nurzamy się w miałkim piasku i biegamy wśród rozbijających się o brzeg fal. Gdy odpływ zabiera wodę, z zainteresowaniem spacerujemy wzdłuż posępnych, różnobarwnych, wyrzeźbionych wodą i wiatrem wysokich klifów, lawirujemy pośród leżących na dnie, odkrytych przez odpływ fragmentów skał i eksplorujemy odkryte przez wodę groty w skalnych urwiskach. Wśród takich jak my odkrywców są osoby, które wykorzystują nadarzającą się okazję do poczynienia darmowych zbiorów całkiem świeżych owoców morza. My takowych nie czyniliśmy. Ale otoczenie zobowiązuje 😄. Wieczorem i na naszym stole goszczą frykasy z wodnych głębin. Dzień podsumowuje sama natura. Piękny widok promieni słonecznych przeciskających się przez okienko powstałe w warstwie zachmurzenia i intrygująco iluminujących taflę wody. Nazajutrz udajemy się na południowo - zachodni kraniec Portugalii. To Przylądek Św. Wincentego. Znajduje się tam forteca nazwana tym samym imieniem oraz latarnia morska. Zza murów fortecy rozpościera się wspaniała panorama na ocean i wybrzeże z ... a jakże! Z wcinającymi się w ocean stromymi urwiskami. Takie widoki można podziwiać godzinami. Chociaż u stóp urwiska, na którym usytuowana jest forteca znajduje się plaża, my decydujemy się plażować na innej. Kilka kilometrów stąd na wschód leży Praia do Beliche. Jest monumentalna! Obezwładnieni przyjemnym szumem i ciepłem leniwie poddajemy się kąpieli słonecznej. Jednak upał kryjący się pod osłoną orzeźwiającej, chłodzącej bryzy znad oceanu jest wprost piekielny. Dobrze, że Emilian miał założoną koszulkę a na głowę komin jako chustę. My koszulek nie mieliśmy... Zapomnieliśmy o czasie i przesadziliśmy nie stosując żadnej ochrony przed słońcem. Strasznie wychodzą na tym nasze barki i plecy. Nawet najlżejszy dotyk tych partii ciała sprawia ból. O leżeniu na plaży, noszeniu plecaka czy nosidełka możemy z Ewą zapomnieć. Tym sposobem nasz dalszy planowany festiwal portugalskich plaż zostaje brutalnie przerwany. A zatem to początek drogi powrotnej do domu. Uciekamy ze słońca i kolejną noc spędzamy w São Sebastião tuż za stacją paliw "Prio". Przytulamy się do ogrodzenia małego parku rekreacyjnego. Tam są drzewa dające zbawienny cień. Są też ławki i stoły - będzie gdzie zjeść śniadanie. Ostatnia noc w Portugalii dobiegła końca a budzący się nowy dzień w całości wypełniony będzie przejazdem. Dokąd? Sponiewierani słońcem otrzymaliśmy w zamian pewien margines czasu. Jak go wykorzystać z pożytkiem? Pojechać na Gibraltar! GIBRALTAR Już nocą wjeżdżamy na jego teren. Odprawa celno-paszportowa (od niedawna ten eksterytorialny skrawek na hiszpańskiej ziemi nie należy do strefy Schengen) odbywa się błyskawicznie. Hiszpańskich funkcjonariuszy w ogóle nie interesujemy, gibraltarscy ograniczają się do sprawdzenia czy ilość trzymanych przeze mnie w dłoni dokumentów odpowiada ilości pasażerów w pojeździe 😊. U nikogo nie zauważyłem maseczki anty-Covid 19 na twarzy... Gibraltar, niewielki obszar ziemi znajdujący się na Półwyspie Iberyjskim od stuleci stanowi spór terytorialny pomiędzy Hiszpanią a Wielką Brytanią. Niegdyś należący do Hiszpanii, od 1713 roku w efekcie zakończonej wojny o sukcesję hiszpańską, na mocy traktatu pokojowego w Utrechcie przekazany w jurysdykcję Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii jako terytorium zamorskie. Symbole tej zależności widoczne są w wielu punktach, m.in w Catalan Bay (Zatoka Katalońska). Tak niewielki skrawek a mający tak wielkie znaczenie. W czasach obecnych strategiczne położenie Gibraltaru nie jest wykorzystywane, wciąż jednak w razie potrzeby może zapewnić pełną kontrolę nad ruchem żeglugowym w Cieśninie Gibraltarskiej łączącej Morze Śródziemne z Oceanem Atlantyckim. Miejsce to charakteryzuje się także najkrótszą odległością łączącą Europę z Afryką północną, której wybrzeże doskonale stąd widać. Nieco ponad 6,5 km kwadratowych powierzchni zamieszkuje prawie 30 tys. mieszkańców, co czyni Gibraltar jednym z najbardziej zatłoczonych regionów świata. Ciekawostka - nie znajdziemy tutaj naturalnych źródeł wody pitnej a jako terytorium stanowiące część Wlk. Brytanii, Gibraltar nie jest połączony z żadną z hiszpańskich sieci wodociągowych. Skąd zatem mieszkańcy czerpią pitną wodę? 90% jej zasobów pochodzi z tytułu odsalania wody morskiej. Wizytówką Gibraltaru jest Skała Gibraltarska. Jej charakterystyczny kształt powoduje dość specyficzne zawirowania silnych strumieni wiatru wiejącego od Morza Śródziemnego. Powstałe pod wpływem skały zawirowania powietrza sprawiają, że miejscowe lotnisko leżące niejako w cieniu skały zaliczane jest do jednych z najbardziej niebezpiecznych do lądowania lotnisk świata. A samo lotnisko? Też jest nietypowe. Pas startowy służący jednocześnie za pas do lądowania, przecięty jest przez wjazdowo-wyjazdową i jednocześnie główną arterię miasta, czyli Aleja Winstona Churchilla. Być może to jedyne lotnisko na świecie, gdzie w obrębie pasa startowego, na którym m.in. lądują i startują osobowe odrzutowce, odbywa się zwyczajny ruch pieszy i zmotoryzowany. W poprzek alei na czas startów i lądowania samolotów opuszczane są rogatki, tak jak ma to miejsce na strzeżonych przejazdach kolejowych. W południowej części cypla (South District) znajdujemy polski pierwiatek. Staraniem władz polskich odsłonięto tutaj monument upamiętniający śmierć gen. Władysława Sikorskiego. Naczelny Wódz Wojsk Polskich i Premier Polski na uchodźstwie podczas II Wojny Światowej zginął 4 lipca 1943 r. w tzw. katastrofie gibraltarskiej. Kulisy i przyczyny wypadku samolotu, który rozbił się zaraz po starcie z lotniska w Gibraltarze do dnia dzisiejszego pozostają niejasne i budzą gorące spory wśród historyków. Pomnik znajduje się tuż za miejscem nazwanym Europa Point - najbardziej wysuniętym na południe punktem Gibraltaru. Tutaj na parkingu, na wprost pięknie oświetlonego minaretu meczetu króla Fahada Bin Abdulaziz Al Saud spędzamy naszą ostatnią noc na Półwyspie Iberyjskim. PODSUMOWANIE Cały nasz wyjazd trwał 30 dni, z czego 6 spędziliśmy w Szwajcarii, 4 w Hiszpanii, 14 w Portugalii i 2 na Gibraltarze. Łącznie pokonaliśmy 8527 km, spalając 712 litrów paliwa. Średni koszt 1 litra oleju napędowego wyniósł 5.79 zł. Do przygotowywania posiłków i napoi oraz podgrzewania wody do prysznica/zmywania naczyń zabraliśmy kartusze gazowe (z mieszanką propan-butan oraz z samym butanem) o łącznej wadze 3420 g, z czego zużyliśmy 2720 g. Całkowity koszt wyjazdu zamknął się w kwocie 6310 zł, z czego: * transport (paliwo, parking płatny, prom, bilety kolejowe) 4279 zł
* płatne noclegi 300 zł
* żywność 1268 zł
* bilety wstępu 280 zł
Kolejka linowa
w jedną stronę: 6 €/dorosły, 4.50 €/dziecko 4-12 lat
w obie strony: 8 €/dorosły, 5.50 € dziecko 4-12 lat
bezpłatnie dziecko do lat 3
Oceanarium
19 €/dorosły
10 €/dziecko 4-12 lat
bezpłatnie dziecko do lat 3 Oceanário de Lisboa znajduje się na w Parku Narodów, który stanowi część terenów przygotowanych specjalnie na wspomnianą już wystawę EXPO w roku 1998. Oceanarium składa się z dwóch budynków połączonych dużym dziedzińcem: oryginalnego Edifício dos Oceanos („Budynek oceanów”) i nowego Edifício do Mar („Budynek morski”). Cztery siedliska morskie tworzą iluzję, że mamy do czynienia z jednym akwarium i jednym oceanem. Warto nadmienić, że centralne akwarium mieści 5 milionów litrów słonej wody. Wizyta w oceanarium odbywa się na dwóch poziomach - naziemnym i podwodnym. W jej trakcie poznajemy życie w umiarkowanych, tropikalnych i zimnych wodach naszej planety. Obchód zabiera nam sporo czasu, czujemy też zmęczenie. Po opuszczeniu tej namiastki oceanicznych światów uzupełniamy siły przygotowanymi kanapkami a na podsumowanie dnia idziemy pod most - najdłuższy w Unii Europejskiej a drugi w całej Europie (po moście Krymskim łączącym Półwysep Krymski z terytorium Rosji). Most Vasco da Gama jest częściowo podwieszaną, po obu bokach wspartą podporami 17-kilometrową konstrukcją łączącą brzegi rzeki Tag. Wjazd z obu stron następuje z autostrady A12. Przejazd jest płatny i dla motocykli oraz samochodów dwuosiowych kształtuje się następująco:
- 2.85 €/pojazd jedno/dwuosiowy o wysokości mniejszej niż 1,1 m mierzonej nad przednią osią, z przyczepą lub bez
- 6.45 €/pojazd dwuosiowy o wysokości równej lub większej niż 1,1 m mierzonej nad przednią osią, z przyczepą lub bez Mamy popołudnie, dobry czas by w miarę płynnie opuścić zakorkowaną stolicę Portugalii. Jedziemy na Cabo Espichel. To dziki i jałowy lecz urzekający przylądek na południowo-wschodnim krańcu półwyspu Setúbal. Co nas tam czeka? Kolejna latarnia morska i opuszczone sanktuarium Nossa Senhora do Cabo, stanowiące niegdyś punkt pielgrzymek, o czym świadczą kwatery dla pielgrzymów, obecnie zabezpieczone przed intruzami poprzez zaślepienie wejść i okien. Okolica oferuje mnóstwo możliwości, by samochodem terenowym z napędem na cztery koła bez zbytnich problemów podjechać aż na sam skraj urwiska. Wymarzone miejsce na spędzenie nocy! Nasze auto nie zostało stworzone do pokonywania terenowych szlaków czy ścieżek, wobec czego zadowolamy się noclegiem na rozległym i pustym parkingu przyległym do zabudowań sanktuarium. Pobudka w pięknych okolicznościach przyrody. Sytuacja pogodowa na tutejszych klifach zgoła inna aniżeli na Cabo da Roca. Słoneczko, ciepło, bezwietrznie, z doskonałą przejrzystością powietrza. Gdyby zejść stromym klifem w dół, to w niedalekim sąsiedztwie znajduje się plaża Praia dos Lagosteiros. My akurat tutaj kąpieli w oceanie nie mamy w planie, uwieczniamy zatem tylko plażę na rodzinnej fotografii. Cisza, odludzie, piękne widoki - aż żal wyjeżdżać. Jakaś przemożna siła ciągnie nas na jeszcze jeden, tym razem niestety pożegnalny spacer wzdłuż urokliwych klifów. Opuszczamy przylądek i jedziemy do Setúbal. Na terminalu promowym uzupełniamy zapasy wody - przez dwa ostatnie dni ostro oszczędzaliśmy, bo nasz 25-litrowy baniak niemal pokazywał dno a brak było źródeł pitnej wody. Z Setúbal promem linii Atlantic Ferries płyniemy do Soltróia. Przeprawa promowa w jedną stronę kosztuje 23.10 € (auto + 2 dorosłych + dziecko). Po zjechaniu z promu na ląd wpadamy z krótką wizytą na plażę Praia da Comporta, by ostatecznie zatrzymać się w Melides. Na parkingu przy Praia de Melides spędzamy kolejną noc. Dość szybko notujemy, że miejsce to popularne jest również wśród osób, które uciekły od ograniczeń narzuconych przez tzw. cywilizowane społeczeństwa. Zrobiły to, o czym spora rzesza współczesnych ludzi z wysoko uprzemysłowionych krajów myśli, lecz boi się podjąć ryzyka - "wyrwały się z systemu". Rasta, hippi, dzieci-kwiaty czyli powrót do idei freedom-love-drugs-rock'n'roll (wolność-miłość-marihuana-rock and roll). Nasz "stonowany", konserwatywny van ląduje między ich oldskulowymi kamperami i barwnie zdobionymi busami. Gdy kładziemy się do snu, z zewnątrz dobiegają nastrojowe dźwięki gitary i przytłumione śpiewy... Następnego dnia żegnamy kolorowo wytatuowane, rozśpiewane, bardzo kulturalne i przyjazne towarzystwo. Kontunuujemy rajd po portugalskich plażach. Praia da Amoreira położona na terenie parku narodowego Parque Natural do Sudoeste Alentejano e Costa Vicentina to prawdziwa perełka. Kiedy przyjemnie praży słonko a poziom wody jest wysoki, nurzamy się w miałkim piasku i biegamy wśród rozbijających się o brzeg fal. Gdy odpływ zabiera wodę, z zainteresowaniem spacerujemy wzdłuż posępnych, różnobarwnych, wyrzeźbionych wodą i wiatrem wysokich klifów, lawirujemy pośród leżących na dnie, odkrytych przez odpływ fragmentów skał i eksplorujemy odkryte przez wodę groty w skalnych urwiskach. Wśród takich jak my odkrywców są osoby, które wykorzystują nadarzającą się okazję do poczynienia darmowych zbiorów całkiem świeżych owoców morza. My takowych nie czyniliśmy. Ale otoczenie zobowiązuje 😄. Wieczorem i na naszym stole goszczą frykasy z wodnych głębin. Dzień podsumowuje sama natura. Piękny widok promieni słonecznych przeciskających się przez okienko powstałe w warstwie zachmurzenia i intrygująco iluminujących taflę wody. Nazajutrz udajemy się na południowo - zachodni kraniec Portugalii. To Przylądek Św. Wincentego. Znajduje się tam forteca nazwana tym samym imieniem oraz latarnia morska. Zza murów fortecy rozpościera się wspaniała panorama na ocean i wybrzeże z ... a jakże! Z wcinającymi się w ocean stromymi urwiskami. Takie widoki można podziwiać godzinami. Chociaż u stóp urwiska, na którym usytuowana jest forteca znajduje się plaża, my decydujemy się plażować na innej. Kilka kilometrów stąd na wschód leży Praia do Beliche. Jest monumentalna! Obezwładnieni przyjemnym szumem i ciepłem leniwie poddajemy się kąpieli słonecznej. Jednak upał kryjący się pod osłoną orzeźwiającej, chłodzącej bryzy znad oceanu jest wprost piekielny. Dobrze, że Emilian miał założoną koszulkę a na głowę komin jako chustę. My koszulek nie mieliśmy... Zapomnieliśmy o czasie i przesadziliśmy nie stosując żadnej ochrony przed słońcem. Strasznie wychodzą na tym nasze barki i plecy. Nawet najlżejszy dotyk tych partii ciała sprawia ból. O leżeniu na plaży, noszeniu plecaka czy nosidełka możemy z Ewą zapomnieć. Tym sposobem nasz dalszy planowany festiwal portugalskich plaż zostaje brutalnie przerwany. A zatem to początek drogi powrotnej do domu. Uciekamy ze słońca i kolejną noc spędzamy w São Sebastião tuż za stacją paliw "Prio". Przytulamy się do ogrodzenia małego parku rekreacyjnego. Tam są drzewa dające zbawienny cień. Są też ławki i stoły - będzie gdzie zjeść śniadanie. Ostatnia noc w Portugalii dobiegła końca a budzący się nowy dzień w całości wypełniony będzie przejazdem. Dokąd? Sponiewierani słońcem otrzymaliśmy w zamian pewien margines czasu. Jak go wykorzystać z pożytkiem? Pojechać na Gibraltar! GIBRALTAR Już nocą wjeżdżamy na jego teren. Odprawa celno-paszportowa (od niedawna ten eksterytorialny skrawek na hiszpańskiej ziemi nie należy do strefy Schengen) odbywa się błyskawicznie. Hiszpańskich funkcjonariuszy w ogóle nie interesujemy, gibraltarscy ograniczają się do sprawdzenia czy ilość trzymanych przeze mnie w dłoni dokumentów odpowiada ilości pasażerów w pojeździe 😊. U nikogo nie zauważyłem maseczki anty-Covid 19 na twarzy... Gibraltar, niewielki obszar ziemi znajdujący się na Półwyspie Iberyjskim od stuleci stanowi spór terytorialny pomiędzy Hiszpanią a Wielką Brytanią. Niegdyś należący do Hiszpanii, od 1713 roku w efekcie zakończonej wojny o sukcesję hiszpańską, na mocy traktatu pokojowego w Utrechcie przekazany w jurysdykcję Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii jako terytorium zamorskie. Symbole tej zależności widoczne są w wielu punktach, m.in w Catalan Bay (Zatoka Katalońska). Tak niewielki skrawek a mający tak wielkie znaczenie. W czasach obecnych strategiczne położenie Gibraltaru nie jest wykorzystywane, wciąż jednak w razie potrzeby może zapewnić pełną kontrolę nad ruchem żeglugowym w Cieśninie Gibraltarskiej łączącej Morze Śródziemne z Oceanem Atlantyckim. Miejsce to charakteryzuje się także najkrótszą odległością łączącą Europę z Afryką północną, której wybrzeże doskonale stąd widać. Nieco ponad 6,5 km kwadratowych powierzchni zamieszkuje prawie 30 tys. mieszkańców, co czyni Gibraltar jednym z najbardziej zatłoczonych regionów świata. Ciekawostka - nie znajdziemy tutaj naturalnych źródeł wody pitnej a jako terytorium stanowiące część Wlk. Brytanii, Gibraltar nie jest połączony z żadną z hiszpańskich sieci wodociągowych. Skąd zatem mieszkańcy czerpią pitną wodę? 90% jej zasobów pochodzi z tytułu odsalania wody morskiej. Wizytówką Gibraltaru jest Skała Gibraltarska. Jej charakterystyczny kształt powoduje dość specyficzne zawirowania silnych strumieni wiatru wiejącego od Morza Śródziemnego. Powstałe pod wpływem skały zawirowania powietrza sprawiają, że miejscowe lotnisko leżące niejako w cieniu skały zaliczane jest do jednych z najbardziej niebezpiecznych do lądowania lotnisk świata. A samo lotnisko? Też jest nietypowe. Pas startowy służący jednocześnie za pas do lądowania, przecięty jest przez wjazdowo-wyjazdową i jednocześnie główną arterię miasta, czyli Aleja Winstona Churchilla. Być może to jedyne lotnisko na świecie, gdzie w obrębie pasa startowego, na którym m.in. lądują i startują osobowe odrzutowce, odbywa się zwyczajny ruch pieszy i zmotoryzowany. W poprzek alei na czas startów i lądowania samolotów opuszczane są rogatki, tak jak ma to miejsce na strzeżonych przejazdach kolejowych. W południowej części cypla (South District) znajdujemy polski pierwiatek. Staraniem władz polskich odsłonięto tutaj monument upamiętniający śmierć gen. Władysława Sikorskiego. Naczelny Wódz Wojsk Polskich i Premier Polski na uchodźstwie podczas II Wojny Światowej zginął 4 lipca 1943 r. w tzw. katastrofie gibraltarskiej. Kulisy i przyczyny wypadku samolotu, który rozbił się zaraz po starcie z lotniska w Gibraltarze do dnia dzisiejszego pozostają niejasne i budzą gorące spory wśród historyków. Pomnik znajduje się tuż za miejscem nazwanym Europa Point - najbardziej wysuniętym na południe punktem Gibraltaru. Tutaj na parkingu, na wprost pięknie oświetlonego minaretu meczetu króla Fahada Bin Abdulaziz Al Saud spędzamy naszą ostatnią noc na Półwyspie Iberyjskim. PODSUMOWANIE Cały nasz wyjazd trwał 30 dni, z czego 6 spędziliśmy w Szwajcarii, 4 w Hiszpanii, 14 w Portugalii i 2 na Gibraltarze. Łącznie pokonaliśmy 8527 km, spalając 712 litrów paliwa. Średni koszt 1 litra oleju napędowego wyniósł 5.79 zł. Do przygotowywania posiłków i napoi oraz podgrzewania wody do prysznica/zmywania naczyń zabraliśmy kartusze gazowe (z mieszanką propan-butan oraz z samym butanem) o łącznej wadze 3420 g, z czego zużyliśmy 2720 g. Całkowity koszt wyjazdu zamknął się w kwocie 6310 zł, z czego: * transport (paliwo, parking płatny, prom, bilety kolejowe) 4279 zł
* płatne noclegi 300 zł
* żywność 1268 zł
* bilety wstępu 280 zł
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.