czwartek, 28 sierpnia 2014

Islandia - przemierzyć krainę ognia i lodu. Cz. 1. - Fiordy Zachodnie.

Odkrywanie uroków Islandii miało stanowić odskocznię od wyjazdów w popularne miejsca turystyczne, przyciągające rzesze ludzi oraz ukojenie od fali upałów, które od jakiegoś czasu męczyły całą Europę. Dotrzeć na wyspę można na dwa sposoby: promem z Wlk. Brytanii czy Danii (z małą przerwą na Wyspach Owczych lub bez przerwy).
mapka przerobiona. Oryginał wykonał Adam Pękalski
Prom to opcja dla: 1. osób z grubszych portfelem lub 2. osób udających się własnym samochodem lub 3. osób, którym nie zależy na czasie (rejs trwa 3 dni). Wybór takiej formy transportu jest o tyle ciekawy, że podczas postoju na Wyspach Owczych można sobie zakątki tego niewielkiego skrawka lądu na Morzu Północnym objechać rowerem czy samochodem. Druga z możliwości dotarcia na Islandię, tańsza, to samolot. Połączenia bezpośrednie na lotnisko międzynarodowe w Keflaviku wykonuje m.in. przewoźnik Air Berlin z berlińskiego lotniska Tegel. Już po naszym powrocie z Islandii bezpośrednie przeloty zostały także zainaugurowane z Gdańska.

Nasza wyprawa jeszcze przed jej rozpoczęciem dostarczyła nam niezłej dawki emocji. Z powodu erupcji wulkanu Bárðarbunga znajdującego się na lodowcu Vatnajökull odwołano nasz wylot z Berlina i pierwszą noc spędziliśmy w hotelu na drugim końcu stolicy Niemiec.
Erupcja Bárðarbunga z ok. 150 km (widok z brzegu jeziora Ljósavatn)
Dopiero następnego dnia pomknęliśmy do celu (i to z prawie 8-godzinnym oczekiwaniem na przesiadkę w Düsseldorfie). Europejski kontynent opuszczaliśmy ubrani w T-shirty. Wszak był sierpień, okres wakacyjny, gorąco i duszno (dobrze, że poprzedniej nocy w berlińskim hotelu mieliśmy klimatyzację). Zanim jednak po wylądowaniu dokołowaliśmy do terminala przylotów na lotnisku w Keflaviku, już mieliśmy na sobie polary i softshelle wyciągnięte z bagaży podręcznych. Nie trzeba nas było zbytnio namawiać - nisko nad ziemią bure chmury, ziemia mokra a krople deszczu na szybach w oknach samolotu padały... poziomo 😱. Taka aura miała nam towarzyszyć przez ponad ⅓ naszego trzytygodniowego pobytu.

Należy podkreślić, że planowany pobyt nie miał być pobytem budżetowym (dla osób nie znających tego pojęcia - nie miał być wykonany przy możliwie najmniejszych środkach finansowych). Wynikało to z naszego założenia i chęci zapoznania się z obszarem całej Islandii. By założenie mogło zostać wprowadzone w życie zaplanowaliśmy dłuższy, 3-tygodniowy okres pobytu, mając świadomość zwiększonych kosztów utrzymania i zarazem godząc się na ich poniesienie. Istniała również konieczność wynajmu samochodów terenowych z napędem na cztery koła, bez których poruszanie się po interiorze (środku wyspy, w którym nie istnieją drogi w rozumieniu europejskim) jest dla zwykłego pojazdu osobowego często niemożliwe a czasami wręcz zabronione przepisami. Zatem zgodnie z przyjętą strategią, obok wcześniejszej rezerwacji biletów lotniczych dokonaliśmy również w wypożyczalni samochodów rezerwacji dwóch aut z napędem na cztery koła. W pierwszym okresie pobytu, w związku z planem zwiedzania mniej wymagającego terenu zdecydowaliśmy się na Subaru Forester combi.
Subaru Forester combi 4x4

Miał posłużyć do objechania fiordów zachodnich. Na kolejne dwa tygodnie do poruszania się w interiorze wybraliśmy terenową Hondę CRV.

Honda CRV 4x4
Uczulam na konieczność dokładnych oględzin samochodu przy jego odbiorze i wpisania do umowy wszelkich uszkodzeń jak braki/odpryski lakieru czy pęknięcia na szybach. Jeżeli tego nie zrobimy to firma wypożyczająca pojazd może obciążyć naszą kartę kredytową tytułem kosztów naprawy za stwierdzone przy zdawaniu samochodu uszkodzenia. A zdarzają się one niezwykle często, czemu sprzyjają szutrowe nawierzchnie większości dróg. Bardziej szczegółowo sprawdzane są podczas zdawania samochody nowszych roczników, więc "nie od czapy" jest może zdecydować się na wybór starszego modelu. My tak zrobiliśmy.
Zatem, mimo późnej pory (albo wczesnej 😁, ponieważ minęła 2:00 w nocy) skrzętnie spisujemy każdą zauważoną usterkę, po czym pakujemy nasze klamoty do środka i ruszamy na pobliski parking w celu przyspieszonego kursu prowadzenia samochodu z automatyczną skrzynią biegów. Następnie tankowanie baku do pełna w automatycznej stacji paliw i w drogę. Tej pierwszej nocy daleko nie ujechaliśmy. Nie żeby coś się stało, po prostu była noc a w konsekwencji odwołania naszego pierwotnie zarezerwowanego lotu dotarcie na wyspę zajęło nam cały dzień i byliśmy już solidnie zmęczeni. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów zatrzymaliśmy się gdzieś na poboczu przed Reykjavikiem, by po raz pierwszy spędzić nocleg w samochodzie 😉.

Spało się całkiem komfortowo. Po przebudzeniu zahaczamy o stolicę kraju, gdzie najpierw w banku wymieniamy walutę, by dysponować na wszelki wypadek gotówką


a następnie robimy zakupy w jednym z tańszych islandzkich sklepów o nazwie "Bonus".

Ta ostatnia, prosta zazwyczaj czynność zajęła nam sporo czasu. Sęk w tym, że informacje na produktach napisane są jedynie w lokalnym języku, rzadko można się natknąć na dodatkowy opis po angielsku. Islandzki do najłatwiejszych języków niestety nie należy, stąd przy wybieraniu produktów kierowaliśmy się ich wyglądem i… obrazami na opakowaniach. Przy okazji zakupów warto wspomnieć o ciekawym i nader przyjemnym zwyczaju. Otóż zarówno w większych sklepach spożywczych, na stacjach paliw jak i w barach czy zajazdach zawsze wystawiona jest darmowa, gorąca kawa, którą można się poczęstować. Nawet bez konieczności robienia zakupów. Często jest też mleko i cukier.

Po zakupach kierujemy się na półwysep Snæfellsnes. Jedziemy drogą nr 1 w kierunku Akranes, która w swoim przebiegu przechodzi pod Oceanem Atlantyckim podwodnym tunelem Hvalfjarðargöng o długości 5770 m.


Kilkaset metrów za wyjazdem z tunelu znajduje się punkt poboru opłat. Przejazd tunelem skrócił nam trasę z Reykjaviku do Akranes o około 50 km i kosztował 300 islandzkich koron (opłata za samochód osobowy).


Akranes to niewielkie, typowo rybackie miasto zamieszkiwane przez ok. 7 tys. osób. W tym miejscu po raz pierwszy widzimy atlantycką plażę w szaro-czarnym kolorze. To tutejszy standard ukształtowany przez wszechobecny pył wulkaniczny.


Pogoda oczywiście nie rozpieszcza. Jest końcówka sierpnia, lato a mamy na sobie grubą bieliznę, ciepłą odzież i… narciarskie kurtki zimowe.


Mimo temperatury oscylującej w granicach 10˚C odczucie zimna jest zwielokrotnione z uwagi na przelotne ale częste i regularne opady deszczu oraz nieustający silny wiatr.

Opuściliśmy miasteczko i tę noc spędziliśmy już w sporej odległości od niego w napotkanej gdzieś na trasie, stojącej na uboczu, samotnej, drewnianej chatce nad brzegiem jeziora, która szczęśliwie dla nas nie była zamknięta. Wyposażenie to krzesło, zlew oraz blat, który wykorzystaliśmy do przygotowywania posiłków a później jako suszarkę do przemoczonych elementów odzieży. W osobnym pomieszczeniu prawdopodobnie znajdowała się łazienka - niestety zamknięta na klucz. Najważniejsze jednak, że chatka zapewniła nam tej kolejnej nocy dach nad głową i osłoniła przed wiatrem i padającym cały wieczór i noc deszczem.
Następnego dnia jedziemy na zachodni kraniec półwyspu. Po drodze napotykamy kanion Rauðfeldsgjá. Z miejscem tym wiąże się pewna miejscowa, tragiczna legenda opisana na tabliczce informacyjnej:
„Bárdur Snæfellsás określany jako pół człowiek, pół troll w końcówce IX wieku zamieszkiwał wraz ze swymi ponętnymi i urodziwymi córkami niedaleko Laugabrekka w Hellnarze. W tym czasie jego brat Porkell mieszkał w Arnarstapi wraz z dwoma synami - Rauðfeldarem i Sölvim. Pewnego dnia kuzynostwo bawiło się nad brzegiem oceanu. W pewnej chwili Rauðfeldar wepchnął Helgę - najstarszą córkę Bárdura na przepływającą właśnie górę lodową. Miała na niej cała i zdrowa dopłynąć aż do Grenlandii. Bárdur jednak wściekł się na ten postępek i postanowił zabić obu niesfornych bratanków. Rauðfeldara zepchnął do kanionu, który od tego czasu zwany jest imieniem tragicznie zmarłego, a drugiego z braci - Sölviego, zepchnął z klifu. Klif w późniejszym czasie został nazwany “klifem Sölvahamar” ku pamięci Sölviego. Po dokonaniu tych czynów Bárdur miał udać się w kierunku lodowców i nigdy więcej nie był już widziany.”
Krótki spacer we wnętrzu kanionu. Po bokach otaczają nas wysokie klify, ścieżka biegnie w dużej części strumieniem i wraz z przebytą odległością systematycznie się zwęża. Bombardują nas krople wody ściekającej z ostrych krawędzi klifów, a od skalnych ścian po bokach przebija silny ziąb. Gdy ścieżka staje się już całkiem wąska, to jednocześnie ponad naszymi głowami niebo zamyka się w maleńki, niesymetryczny okrąg. Osoby chorujące na klaustrofobię czułyby się tutaj co najmniej nieswojo. Miejsce piękne ale z pewnością nie przytulne.

Dalsza droga prowadzi wzdłuż wybrzeża atlantyckiego. Teren na odcinku między miejscowościami Stapi i Hellnar jest częścią rezerwatu przyrody z malowniczymi klifami.

Połykamy kolejne kilometry. W tej części wyspy nawierzchnia dróg jest najczęściej szutrowa chociaż czytelnych oznaczeń nie brakuje. Wokół raczej płasko, żadnych drzew, natężenie ruchu jak w Polsce w latach siedemdziesiątych, co oznacza jeden mijany samochód na kilkanaście minut lub żaden nawet przez godzinę. Dla Europejczyka wygląda to trochę groteskowo, ale można poczuć się bardzo kameralnie 😃.

Docieramy do miasta Búðardalur, gdzie spędzamy kolejny nocleg tym razem na kampingu. Jest pomieszczenie kuchenne z ciepłą wodą a po drugiej stronie spłukiwana toaleta.

Znajdujemy alejkę wzdłuż żywopłotu, który osłabia siłę wiatru i częściowo od niego osłania a następnie rozbijamy namiot. Tutaj w kwestii namiotu jedna uwaga. Namiot na tej wyprawie był jak najbardziej budżetowy. Prosty, jednopowłokowy wyrób z marketu, lekki i samonośny - typu igloo. Kupiony za bodaj 60 zł w Carrefour. Ponieważ jest jednopowłokowy a wiedzieliśmy, że na Islandii lubi popadać, to na wszelki wypadek zabezpieczyliśmy się dodatkowo zwykłą plandeką budowlaną, którą kupiliśmy w Castoramie za kolejne 30 zł.  W ten sposób zapewniliśmy sobie pancerną ochronę przed deszczem ale też osłonę od nieodpuszczającego, przeszywającego wiatru.

Można przyjąć, że znajdujące się w przebiegu drogi nr 60 Búðardalur to wrota do fiordów zachodnich. Krajobraz z wolna przechodzi w teren górzysty, jest też więcej roślinności.


Na Islandii jest takie powiedzenie: "jeśli nie odpowiada Ci aktualna pogoda - zaczekaj 5 minut". I tak rzeczywiście jest. Zaledwie w ciągu kwadransa można doświadczyć trzech pór roku. Przekonaliśmy się o tym już w drodze na najbardziej wysunięty cypel fiordów zachodnich.


Droga nr 60 czyli Vestjarðavegur jest bardzo malownicza. Trudno oprzeć się pięknym widokom, jak na przykład kokieteryjnie wijąca się po zalewie grobla, czy strome urwiska wzdłuż wybrzeża. Nie dziwią więc częste przystanki na zrobienie kilku ujęć filmowych, czy pstryknięcie paru fotek.

Po dotarciu do doliny Skápadalur natrafiamy na Garðar BA 64. To najstarszy na Islandii statek wykonany ze stali. Zbudowany w stoczni norweskiej w roku 1912 i eksploatowany przez Norwegię jako statek wielorybniczy. Następnie sprzedany Wyspom Owczym a w latach czterdziestych ostatecznie odsprzedany Islandii. W grudniu 1981 roku wycofany z eksploatacji nie został zatopiony w morzu, jak zwyczajowo robiło się w tamtych czasach, lecz wyciągnięty na brzeg stanowi do dzisiejszego dnia swoisty pomnik historii wielorybnictwa.

Kierujemy się do Látrabjarg. To najdalej na zachód wysunięty punkt Islandii, a tym samym całej Europy. Na odcinku 14 km ciągną się tam niezwykle strome klify, osiągające w najwyższym punkcie 444 m n.p.m.

Ich pionowe ściany stanowią największe w Europie miejsca lęgowe ptactwa różnych gatunków. Ptaki można podglądać podchodząc do samej krawędzi urwiska, chociaż stanowi to pewne niebezpieczeństwo z uwagi na ciągłą erozję podłoża i związane z tym zjawiskiem częste osuwiska. Dodatkowym zagrożeniem jest też wiatr, który nagłym, silnym podmuchem może strącić podglądacza w otchłań, o czym alarmują tabliczki ostrzegawcze.
Niestety przybyliśmy nieco za późno. Znakomita większość populacji ptaków odleciała już na południe. Pozostały nieliczne osobniki, które podglądaliśmy na leżąco z krawędzi urwiska. W pionowych ścianach wypatrywaliśmy usilnie maskonurów, po islandzku zwanych lundi. Te czarujące ptaki o kolorowych dziobach to kiepscy lotnicy ale doskonali nurkowie. Stanowią symbol Islandii i jednocześnie uważane są za wyjątkowy przysmak. Udało nam się zaobserwować jedynie jednego przedstawiciela tego gatunku.
Látrabjarg wbrew naszym planom dotyczących Fiordów Zachodnich, był ostatnim z założonych miejsc, które udało nam się w tamtym regionie zobaczyć. Wszystko za sprawą kilku nieprzyjemnych zbiegów okoliczności. Pierwszym było przebicie opony, drugim fakt, że śruby od koła były za długie na felgę od zapasowego koła i luzowały się co kilka kilometrów, co wymuszało bardzo wolną jazdę i ich częste dokręcanie. 

Na końcu zaś konieczność przejechania w żółwim tempie dystansu 60 km do miasta Patreksfjörður, gdzie mieścił się najbliższy warsztat wulkanizacyjny i oczekiwanie na naprawę opony.

Dodając do tego spóźniony o jeden dzień przylot z powodu odwołania lotu, pozostały czas wynajmu pierwszego z samochodów pozwalał nam już tylko na powrót do siedziby firmy, by zdążyć go w terminie oddać. Zatem ruszamy z powrotem do Keflavika, by wymienić pojazdy. Jadąc górską drogą od wybrzeża Barðaströnd zatrzymujemy się jeszcze tylko na szczycie wrzosowisk przy Kleifabúi – kopcu w kształcie człowieka wzniesionego w 1947 r. przez robotników drogowych jako żart dla osób korzystających z tego odległego zakątka Islandii.

Krótko przed upływem ustalonego czasu docieramy do biura firmy, gdzie wymieniamy samochody.


Tak kończy się pierwsza część naszego pobytu na Islandii ale to, co najlepsze dopiero przed nami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.