czwartek, 25 sierpnia 2016

Dookoła Niemiec na rowerze.

Kilka lat namawiania przez żonę do zakupu rowerów i kilka lat moich wymówek, że: nie mamy miejsca na składowanie, że garaż nie ukończony, że nie wiadomo jaki ten rower kupić, bo podaż teraz ogromna a my się na tym nie znamy itd., itd… Cóż..., szkoda tych minionych lat 😕. W tym roku dojrzałem. Zapadła decyzja – kupujemy rowery. Na początek pożyczyliśmy na kilka dni od członków rodziny ich rowery by sprawdzić, czy połkniemy rowerowego bakcyla. Były to rowery, które z wyglądu wpadły mi u nich dawno temu w oko i w oparciu o te rowery zamierzałem dokonać zakupu dla nas. Jednak już po pierwszej, wcale niedługiej przejażdżce plany zostały zweryfikowane. Nie takich rowerów szukaliśmy. Zaczęło się przeczesywanie otchłani internetu. W poszukiwaniu rowerów nie za drogich i nie za tanich, wygodnych, wytrzymałych, posiadających dobre opinie i umożliwiających długie wyprawy bez jakichkolwiek modyfikacji. Czyli "wszystko-mające". Zasada - siadaj i jedź. Wybór padł na wyroby naszego krajowego producenta, firmę Unibike z Bydgoszczy. Wybraliśmy model Expedition w męskiej i damskiej wersji. Przy naszych problemach z kręgosłupami wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Było to w kwietniu…

Dysponowałem niewielkim doświadczeniem rowerowym a przy tym bardzo odległym. Ostatnim jednośladem na którym jeździłem był Wigry 2. To bardzo popularny swego czasu rower, tzw. "składak". Niestety, został skradziony w czasie, gdy kończyłem „podstawówkę” (8-letnia szkoła podstawowa). Fakt ten miał miejsce ponad 30 lat temu 😲...

Oczywiście umiejętności jazdy na rowerze się nie zapomina ale co innego, jeśli chodzi o wydolność organizmu. Po zakupie rowerów zaczęliśmy więc delikatne jazdy na dystansach 8-10 km „w koło komina”. Potem kilka trochę dłuższych 25-30 km – na działkę rodziców, do znajomych. W głowie powoli powstawał pomysł jakiejś dłuższej wyprawy. W międzyczasie kompletowaliśmy sprzęt – sakwy, zabezpieczenia rowerów, liczniki, ochraniacze na buty, okulary, rękawiczki, zestawy naprawcze itd. Pomysły na wyjazd powstawały i … upadały. Miał być przejazd wzdłuż polskiego wybrzeża, miała być wyprawa do Santiago de Compostela. Ostatecznie jednak z uwagi na nie przewidziane wydarzenia (m.in. najazd samochodem przez jedną panią na moją skromną osobę jadącą rowerem i związane z tym dolegliwości natury medycznej i prawnej) urodził się plan przecięcia Niemiec i powrotu do domu wzdłuż ich zachodniej i północnej granicy. Mieliśmy przekroczyć dystans 2 000 km. Tak też się stało. Z małą korektą – ostatecznie nasza trasa liczyła 1 740 km. Najkrótszy dzienny odcinek to 48 km (góry), najdłuższy – 152 km.


14 lipca 2016 uzbrojeni w mapy niemieckich landów w darmowej nawigacji Osmand dla smartfonów z systemem Android i w kilka tras zapisanych z bardzo pomocnej strony www.waymarkedtrails.org wyruszyliśmy. I od razu mała konsternacja. Wyprowadzałem rower z podwórka jako pierwszy. Podczas tej czynności stanął on "dęba" i niemal przewrócił na plecki, gdy aby wejść na wyżej położony chodnik podniosłem przednie koło. Jak to mawiał pewien klasyk - prawa fizyki pan nie zmienisz, nie bądź pan głąb. Bagaż obciążał tylny bagażnik i jego boki a, że masa roweru wynosiła łącznie niemal 54 kg (sam rower 17 kg), to po podniesieniu przodu grawitacja zrobiła swoje. Szybko jednak to zjawisko opanowałem - na tyle szybko, że małżonka prowadząca swój rower nieco za mną w ogóle tej akcji nie dostrzegła 😀.


Na drodze trzeba było troszkę potrenować, chwilę trwało zanim przyzwyczailiśmy się do kompletnie innego zachowania roweru - nigdy wcześniej nie jeździliśmy z obciążeniem i to jeszcze z tak dużym. Po kilkuset metrach nabraliśmy wprawy w technice jazdy. Po niespełna 4 km minęliśmy granicę z Niemcami, po czym wchłonęła nas doskonale utrzymana, rozbudowana i bezpieczna infrastruktura rowerowa.









W znakomitej większości trasy były doskonale oznakowane, nie było więc nawet konieczności posiłkowania się mapą czy nawigacją w smartfonie.



Tą świetnie zorganizowaną siecią szlaków rowerowych przemieszczaliśmy się bardzo bezpiecznie podczas całej tej wyprawy. Jeżeli nie było potrzeby zrobienia zakupów, często wybieraliśmy ścieżkę obiegającą jakieś miasto (jeżeli taka opcja w danym miejscu istniała) zamiast wjeżdżania w granice tegoż miasta. Zapewne ominęły nas jakieś warte uwagi obiekty czy zabytki, w zamian jednak mogliśmy rozkoszować się spokojem i naturą. Czasami kosztowało nas to niemało energii jak np. przenoszenie rowerów po tymczasowej konstrukcji z uwagi na przebudowę podjazdu na most czy przebijanie się przez całkowicie rozmytą deszczem ścieżkę polną a czasami zapewniało dodatkowych atrakcji w rodzaju konieczności odbycia przeprawy promowej.




Najbardziej malownicza część wyprawy prowadziła w przebiegu rzeki Ren. Dolina Środkowego Renu od roku 2002 wpisana jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. My mieliśmy całkiem łatwo - jechaliśmy z biegiem rzeki a więc "z górki". Widoki naprawdę cudowne. Środkiem rzeki (Ren jest naprawdę szeroki) w obu kierunkach intensywny ruch promów, barek i statków wycieczkowych a na wzgórzach na obu brzegach mnóstwo zamków i warowni.







Zamki w przebiegu środkowego Renu to historia. Odległa historia. Mieliśmy jednak do czynienia, i to nawet stosunkowo niedaleko od polskiej granicy, z historią bardziej współczesną, bliższą naszym czasom. O tej historii przypomina tablica w miejscu, w którym od zakończenia II wojny światowej, (tj. 1945 r.) do roku 1990 znajdowała się granica podzielonego przez zwycięskie mocarstwa narodu niemieckiego - kapitalistycznej Republiki Federalnej Niemiec (będącej pod patronatem i skrzydłami USA i jej sojuszników) oraz socjalistycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej (będącej "pod patronatem" Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich). W tym miejscu przebiegała tzw. "żelazna kurtyna", dzieląca Europę na dwa wrogie obozy - demokrację i komunizm.


Dzisiaj już tylko ta tablica przypomina, że w tym miejscu ciągnęła się ściśle strzeżona granica, z zabezpieczeniami najwyższego rzędu i zasiekami z drutu kolczastego. Otoczenie w ogóle nie przywodzi na myśl tamtych mrocznych czasów.

Wiele kilometrów przejechaliśmy ścieżkami rowerowymi zbudowanymi równolegle do normalnych dróg, ale nie mniej tras prowadzi miejscami oddalonymi od ludzkich siedzib. Nierzadko asfaltowa dróżka przecina czyjeś pole uprawne. W Polsce jest to raczej niespotykane. W kraju posiadającym rozbudowaną, drugą pod względem długości sieć autostrad w Europie (na pierwszym miejscu jest Hiszpania), rozkoszowaliśmy się ciszą i pięknymi krajobrazami. Wspaniałe takie odcięcie od hałasów cywilizacji.






Wyprawa to nie tylko Niemcy. Nieco na zachód od miasta Aachen znajduje się wyjątkowe miejsce, z niemieckiego zwane Dreiländereck (róg/kąt trzech krajów). W Europie takich miejsc, gdzie spotykają się granice trzech państw jest aż 48. Punkt w okolicy Aachen położony jest na wzgórzach i łączy granice Belgii, Holandii i Niemiec.



Mimo, że miejsce to znajduje się na wysokości zaledwie 327,5 m n.p.m. musieliśmy się nieźle napocić, by do niego dotrzeć. Ciekawostka - jest to najwyższy szczyt Holandii, która jak wiadomo, leży w depresji.



Skoro już jesteśmy przy Holandii to przebyliśmy przez jej terytorium ok. 100 km. Infrastruktura rowerowa jest tam również na wysokim poziomie - rzekłbym, że nawet wyższym niż w Niemczech. Istnieje nawet oznakowanie poziome na ścieżkach rowerowych aczkolwiek zasady pierwszeństwa przejazdu przy krzyżowaniu się ścieżek rowerowych z "normalnymi drogami" są odmienne.



Na skrzyżowaniach na terenie Niemiec jadąc ścieżką rowerową i przecinając drogę publiczną nie musisz nawet zwalniać. To dlatego, że znak drogowy „Ustąp pierwszeństwa przejazdu” znajduje się na drodze publicznej zawsze przed ścieżką. W Holandii jest inaczej. Znak ten znajduje się na ścieżce rowerowej przed skrzyżowaniem z drogą publiczną. Kilka razy niewiele brakowało, bym wjechał przez boczne drzwi do wnętrza samochodu. Cóż, szybko można się przyzwyczaić do wygody 😏…


A w Holandii oprócz doskonale utrzymanej, gęstej sieci ścieżek rowerowych natkniemy się również na mnóstwo wiatraków, kanałów, podnoszonych mostów i... plantacje uprawianej zupełnie legalnie nawet przy głównych drogach marihuany.





W trakcie całej wyprawy nocowaliśmy jedynie pod namiotem ale "na dziko", nie na polach namiotowych. Starałem się tak dobrać dzienny odcinek, by koniec znajdował się obok zbiornika wodnego. Orzeźwiająca kąpiel na golasa w Renie przy płynących jego środkiem statkach wycieczkowych – bezcenna! Za wszystko inne zapłacisz kartą Mastercard 😃.





Nie w każdym zbiorniku wodnym, przy którym biwakowaliśmy można było zażyć kąpieli. Właściwie to można było ale konsekwencje mogłyby być nieciekawe...



W Niemczech jeśli chodzi o zasadę, to biwakowanie "na dziko" nie jest całkowicie legalne. Jednak podczas całej naszej trasy nie spotkaliśmy się z jakąś negatywną reakcją - czy to ze strony stróżów prawa czy osób postronnych. Ba, napotykane osoby odnosiły się do nas z wielką życzliwością, podpowiadając wręcz, że rozbicie się na jeden nocleg z zamiarem odpoczynku nie narazi nas na żadne nieprzyjemności. Było to bardzo miłe. Odnosząc się jednak do informacji zawartej na początku akapitu staraliśmy się jak najmniej rzucać w oczy.





Nie zawsze udawało się znaleźć miejsce zasłonięte i całkowicie „incognito”. Bywało, że rozbijaliśmy się wprost przy drodze na parkingu dla kierowców, gdzieś na polnej drodze między uprawami, czy bezpośrednio obok ścieżki rowerowej.




Trafiały się również noclegi w obrębie ludzkich skupisk, aczkolwiek nie było to w dużych miastach. Jeżeli już się decydowaliśmy, to rozbijaliśmy się we wioskach lub mniejszych miejscowościach, zawsze starając się znaleźć jakąś naturalną osłonę przed ludzkim wzrokiem. Jak np. krzewy i niewielkie drzewka w otoczeniu niewielkiej elektrowni wiatrowej.



Biwaki, podczas których mieliśmy kontakt z ludźmi były dwa. Pierwszy w wyżynnych rejonach Hessen, gdy pod koniec deszczowego dnia, jadąc ścieżką rowerową biegnącą pomiędzy polami a autostradą wkręciliśmy się na przyczepę stojącą pod zadaszoną wiatą na polu. Tej nocy nieźle popadało i dobrze, że nasze legowisko było umiejscowione w pewnej wysokości nad ziemią.





Pan, który pojawił się następnego dnia po jakąś maszynę rolniczą najpierw nas zaskoczył (prace w polu podczas deszczu?) a potem zaprosił i „zaeskortował” ciągnikiem do swoich sąsiadów. Okazali się nimi Polacy, którzy osiedlili się tam w latach 80-tych. Pogawędziliśmy, wypiliśmy kawę, naładowaliśmy baterie naszych urządzeń i mądrzejsi o porady dotyczące jedynie słusznej jak-najmniej-górzystej dalszej drogi ruszyliśmy dalej. Drugi przypadek zdarzył się na północy Niemiec, gdy biwakowaliśmy na drodze polnej na tyłach gospodarstwa. Gospodarz, który zwyczajowo każdego wieczora sprawdzał obejście zaskoczył nas podczas rozbijania namiotu.


Nie ganiał nas za to z siekierą a zaprosił na ciepły posiłek i zaoferował pomoc w kwestii podniesienia naszego komfortu termicznego. Nie chcąc sprawiać kłopotów, za (późno)wieczorny poczęstunek podziękowaliśmy ale z pożyczonego grubego koca i zaproszenia na śniadanie skorzystaliśmy.



Gospodarz wraz z małżonką przyjęli nas bardzo ciepło. Udostępnili łazienkę i ręczniki, nakarmili, napoili, zaopatrzyli w owoce ze swojego ogrodu. Kiedy ładowały się baterie naszych urządzeń, przy kawie i domowych wypiekach wymienialiśmy się wzajemnie swoimi doświadczeniami. Gospodarze okazali się zagorzałymi cyklistami. Znacznie bardziej doświadczonymi od nas. Byliśmy pod wielkim wrażeniem oglądając fotki uwieczniające ich wjazdy na alpejskie szczyty. Mieli moc - nasze nogi po kilkudniowej jeździe w niezbyt wysokich górach w środkowych landach Niemiec już były jak z budyniu…

Z tego miejsca ujechaliśmy jeszcze jakieś kilkadziesiąt kilometrów i dotarliśmy do Bremen, gdzie... staliśmy się posiadaczami vana Seat Alhambra.


Auto tego typu po małych modyfikacjach ma nam służyć jako mini-camper w kolejnych wojażach. Zatem po dokonaniu tymczasowej rejestracji i wykupieniu ubezpieczenia, zapakowaliśmy cały mandżur na pokład nowego nabytku i ruszyliśmy w drogę powrotną do Polski.


Tak zakończyła się nasza pierwsza rowerowa włóczęga.

PODSUMOWANIE

Nie jesteśmy doświadczonymi rowerzystami. Nie robiliśmy specjalnych przygotowań. Ruszyliśmy na tę wyprawę raptem trzy miesiące po zakupie rowerów. Posiłki przygotowywaliśmy sami, korzystając z wielopaliwowego palnika turystycznego. Jako paliwa używaliśmy benzyny (najtańsza opcja), którą kupowaliśmy na zwyczajnych stacjach paliw.


Czasem był z tym problem wynikający z minimalnej ilości paliwa wydawanej przez dystrybutor. Niektóre dystrybutory określały minimum na 2 litry, gdy my tymczasem potrzebowaliśmy 430 ml. Jednak dzięki uprzejmości tankujących swe pojazdy kierowców nigdy nie mieliśmy problemów z uzupełnieniem braków.

Zakupy artykułów spożywczych robiliśmy w dyskontach - Kaufland, Lidl, Netto, Aldi, Edeka, Penny. Wierzcie mi, w niektórych przypadkach bywało taniej niż w Polsce. Wydaliśmy łącznie na dwie dorosłe osoby 933 zł/miesiąc, z czego na wyżywienie 615 zł.

Bardzo istotna kwestia - Niemcy (ale i Holandia również) są niezwykle bezpiecznym krajem dla rowerzystów. A ludzie niesamowicie otwarci i serdeczni. Nie musicie wierzyć na słowo, sami możecie się przekonać. Do czego gorąco zachęcam.

5 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło mi, że relacja się podobała. Zapraszam do lektury innych wpisów. Może będą inspiracją? Czego z całego serca życzę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo ciekawy wpis. Super wycieczka

    OdpowiedzUsuń

Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.