Alberta posiada to wszystko, co rozrzucone jest po innych prowincjach kraju. Napotkasz tu zatem lasy, jeziora, długie i płaskie przestrzenie oraz góry. Hmm, no dobrze, nie ma dostępu do oceanu. Ale jest ropa naftowa! Mnóstwo ropy. Mieszkańcy Alberty uwielbiają więc wszelkiego rodzaju "zabawki", które są dzięki ropie zasilane. Od motocykli i samochodów, przez campery i motorówki po sprzęty modelarskie. Być może też z uwagi na bogactwo ropy, Alberta jest jednym z czterech administracyjnych terenów, w którym nie płaci się podatku prowincjonalnego. Bo w Kanadzie nie istnieje podatek od towarów i usług znany w Polsce jako VAT. Ceny w Kanadzie podawane są zawsze netto. Bez znaczenia czy to sklep stacjonarny, punkt usługowy czy sprzedaż internetowa. Do ceny netto zawsze dolicza się podatek federalny (krajowy), który w wysokości 5% jest równy dla wszystkich prowincji oraz w niektórych prowincjach czy terytoriach - podatek prowincjonalny. Ten akurat jest różny i zależny od polityki podatkowej danej prowincji. I tak w Saskatchewan zapłacimy dodatkowo podatku prowincjonalnego 5% a w Brytyjskiej Kolumbii 8%. Najwyższy podatek prowincjonalny określony na 10% pobierany jest we wschodnich prowincjach: Nowa Szkocja, Nowy Brunszwik, Nowa Funlandia i Labrador oraz Wyspa Księcia Edwarda. My przez żadną z tych najdroższych nie przejeżdżaliśmy 😁.
Opuściliśmy Saskatchewan ale w naszym otoczeniu niewiele się zmieniło. Teren stał się jedynie nieco bardziej pofałdowany ale wciąż królują sięgające po horyzont pola uprawne.
Przez niektóre źródła Alberta uważana jest również za prowincję preriową. I póki co ta opinia się potwierdza. Prowincję wyróżnia jednak gęstość rozsianych punktów eksploatacyjnych, które świadczą o posiadaniu bogatych złóż ropy naftowej i gazu.
Docieramy do Richdale. Jest późny wieczór. Miejscowość malutka, bez np. jakiegoś parku, w którym moglibyśmy przygotować obozowisko. Przed jednym z domów zauważamy mężczyznę. Zagadujemy, by spytać o pozwolenie rozbicia namiotu gdzieś na trawie na terenie posesji. Zamiast zgody otrzymujemy propozycję spędzenia nocy we wnętrzu komfortowej (i przytulnej 😀) przyczepy campingowej. To nasz kolejny szczęśliwy dzień! Tym bardziej, że właśnie dziś pobiliśmy kolejny rekord dziennego przejazdu. "Pękło" niemal 124 km.
Do późnej nocy rozmawiamy przy kolacji z naszymi przemiłymi gospodarzami. Nazajutrz Trish i Gary goszczą nas śniadaniem a przed samym odjazdem wręczają jeszcze jajka z własnej hodowli.
W czasie śniadania pojawia się ich przyjaciel - Alec Watts. Jest on jednocześnie weterynarzem, więc gdy my się pakujemy i opuszczamy gościnne progi naszych gospodarzy, Alec sprawdza kondycję ich sympatycznego pieska. Byliśmy już jakieś 15 km od Richdale (ok. jedną godzinę pedałowania), gdy minął nas terenowy suv. Auto zjechało na pobocze a zza kierownicy wysiadł... Alec i ruszył w naszą stronę. Dogonił nas specjalnie po to... żeby wręczyć nam 80 dolarów. Żadnej odmowy nie chciał słuchać. Jak rzekł - czeka nas jeszcze spory wysiłek więc ważne jest, by właściwie się odżywiać i nawadniać. I pieniądze są właśnie na ten cel. I co na to powiecie?
Tego samego dnia dojeżdżamy do przepięknie położonego Drumheller. Kręta droga prowadzi pomiędzy obłymi wzgórzami ostro w dół w dolinę rzeki Red Deer River (Rzeka Czerwonego Jelenia).
Miasto słynie z umiejscowionego w jego centrum kiczowatego, największego (podobno) na świecie tyranozaura o wysokości 26,2 m wykonanego z włókna szklanego. Można do tego stwora wejść i z jego paszczy podziwiać panoramę. Wizerunek tyranozaura znajduje się także na monumencie witającym przybyszów wjeżdżających do miasta.
W miejscowości znajduje się jednak znacznie bardziej ambitna i interesująca atrakcja. Jedyne w Kanadzie muzeum paleontologiczne - Royal Tyrrell Museum. Zgromadzono tutaj wszystkie znaleziska z terenu Kanady i są one jednymi z największych zbiorów szczątków dinozaurów na świecie.
Ponieważ zbliżał się wieczór nie zatrzymujemy się w Drumheller a jedziemy nieco dalej, by znaleźć miejsce na biwak. Zależy nam, by rozbić się w miejscu, z którego będziemy mieli niezbyt daleko do wspomnianych wcześniej skalnych formacji, ponieważ czekała nas stamtąd jeszcze droga powrotna do Drumheller. Noc spędzamy więc za Drumheller - w Rosedale, w jakimś gąszczu tuż przy brzegu rzeki Red Deer River. Rano będzie można przeprowadzić w niej poranną toaletę 😉.
Następnego dnia najpierw odwiedzamy znajdujący się nieopodal, przerzucony przez rzekę wiszący most pieszy. Wybudowany w 1931 r. liczy sobie 117 m długości i niegdyś prowadził do kopalni węgla Star Mine.
Od tego punktu znów jadąc pod wiatr przejechaliśmy jakieś 10 km i oto są... Grzyby zwane Hoodoos. To cudownie uformowane wskutek naturalnego procesu erozji formacje skalne.
Spacer pomiędzy tymi pięknymi tworami natury dostarczył nam mnóstwa pozytywnych emocji. Warto było nadłożyć te kilkadziesiąt kilometrów!
Po nacieszeniu oczu tymi niecodziennie napotykanymi widokami zawracamy w kierunku Drumheller i odbijamy na autostradę nr 9 w kierunku Calgary. Niestety, tak jak i my, tak i wiatr zmienił swój dotychczasowy kierunek. Znowu wieje w twarz robiąc nam "pod górkę". Wysiłek jednak nieoczekiwanie zostaje nagrodzony. Dojeżdżamy do miejsca, o którego istnieniu nie mieliśmy wcześniej pojęcia. Horseshoe Canyon. Powstawał fazami a właściwie warstwami już od czasów kredy. Warstwy ostatecznie uzyskały grubość 290 m, co odpowiada ok. 7 mln lat tworzenia.
Ta znamienita formacja geologiczna stanowi jedno z dziedzictw kulturalnych Alberty i znajduje się 17 km na zachód od Drumheller. Na rowerach nie byliśmy oczywiście w stanie eksplorować tego interesującego obszaru, więc na porobieniu fotek się skończyło.
Tak długi okres tworzenia się warstw kanionu spowodował, że obszar obfituje w skamieniałości. Znaleziono tu szczątki dinozaurów (m.in. plezjozaura, hadrozaura), rekinów, płaszczek ale również ssaków, takich jak np. torbacze.
Jak napisałem wyżej - nie ruszamy na poszukiwania skamieniałości a wracamy na trasę, przemieszczając się z mozołem w kierunku Calgary. Silny, przeciwny wiatr stanowił chyba zbyt małe utrapienie, bo zmieniać zaczęły się także dość szybko warunki pogodowe. Chmury pędzone wiatrem zbijały się, tworząc tuż, tuż za nami skupisko burzowe, które z minuty na minutę zbliżało się do nas, przybierało na objętości i opadało coraz niżej jednocześnie zmieniając kolor na bardziej bury. No dopadnie nas nawałnica jak nic 😱! A tu lipa, droga prosta prawie jak drut, żadnych naturalnych schronień, nie wspominając już o obiektach wzniesionych ręką człowieka.
Ile tylko tchu w płucach i sił w mięśniach przebieramy pedałami jak szaleni z nadzieją, że w końcu za kolejnym małym wzniesieniem natkniemy się jednak na coś nadającego się na schronienie przed nieuchronnym Armagedonem. I... stało się! Zupełnie pośrodku niczego zauważamy drzewa. Po dojechaniu na bliższą odległość okazało się, że drzewa otaczają domostwa. To woda na nasz młyn. Jedziemy pod dom i pytamy o możliwość schronienia się przed nadciągającą burzą gdzieś pomiędzy drzewami na terenie posesji. Miła gospodyni z miejsca odrzuca nasz plan i proponuje garaż, gdzie będzie na pewno bardziej sucho niż pod namiotem. I bardziej bezpiecznie niż przy drzewach 😊.
Byśmy mieli wystarczająco dużo miejsca, Pani wyprowadza z garażu samochód, po czym my nie zwlekając pakujemy się z całym mandżurem do środka. W ten bezstresowy sposób przetrwaliśmy noc i piekło, które rozpętało się na zewnątrz w chwilę po tym, jak zamknęliśmy drzwi naszego pałacu.
Ten nocleg miał miejsce gdzieś pośrodku odcinka drogi Drumheller - Beiseker. Do Calgary mieliśmy nieco ponad 100 km. Dojechaliśmy tam następnego dnia. Przedmieścia miasta to plac budowy.
To dowód na to, że Calgary stanowi częstszy wybór do zamieszkania aniżeli stolica Alberty - Edmonton. Być może też dlatego jest największym miastem prowincji. W Kanadzie podstawowym materiałem do budowy domów jest drewno.
O ten budulec tutaj nietrudno, gdyż kanadyjskie lasy zajmują w sumie powierzchnię 310 mln ha, z czego 236 mln ha przypada na lasy gospodarcze.
Calgary w 1988 roku było gospodarzem Zimowych Igrzysk Olimpijskich a w 2006 Mistrzostw Świata w Łyżwiarstwie Figurowym. Wszystkie sportowe obiekty do dzisiejszego dnia pozostają w użytkowaniu.
Miasto leży na obszarze pogórza i prerii, stąd jego teren jest silnie pofałdowany.
Niemało wysiłku i czasu kosztowało nas przedarcie się z jednego krańca na drugi. Ilość pokonanych wzniesień wydawała nam się nieskończona. Jednak uparcie je pokonywaliśmy, ponieważ na końcu tej żmudnej drogi byliśmy niespokojnie wyczekiwani. Pamiętacie Bernice z Thunder Bay w Ontario, która wprost spod sklepu zaprosiła nas do siebie do domu? Otóż Bernice zaaranżowała nam spotkanie ze swoim synem Michelem, który mieszka właśnie w Calgary.
Chociaż naszym zamiarem było skorzystać z gościny maksymalnie dwa dni, ostatecznie spędziliśmy u Michela i jego żony Jilian łącznie pięć dni. Ten przedłożony pobyt odbył się za sprawą 150 rocznicy powstania Kanady 🙌 (150th Anniversary Canada Day) i Michela, który zaproponował, by to święto przypadające na 1 lipca spędzić wraz z nimi. Cóż było robić, zgodziliśmy się.
W tym czasie m.in. dzięki uprzejmości Jilian zrobiliśmy sobie zakupy w outdoorowym sklepie sieci MEC (trzeba tam dysponować kartą członkowską, którą Jilian posiada) oraz poznaliśmy repertuar kanadyjskiego kwartetu rockowego Metric. Muzyka powinna podobać się zwłaszcza płci pięknej, gdyż jak rzecze Michel - to "damski rock" 😏. Ale i jest też coś dla chłopców - utwór podany w linku znajduje się na ścieżce dźwiękowej do gry FIFA 13.
Dwa dni po świętowaniu 😏 opuszczamy gościnny dom naszych gospodarzy i kierujemy się na majaczące w oddali, lekko zamglone Góry Skaliste (Rocky Mountains). Jeszcze niedawno była to tylko egzotyczna nazwa znana nam z westernów. Teraz stoimy u ich bram...
Pierwszy postój po Calgary przypada w Lac des Arcs. Nie, żebyśmy tak planowali, to po prostu jedyne miejsce na trasie, w którym dozwolone jest biwakowanie. Bo od teraz praktycznie wszystkie obszary będą znajdować się na terenie parków. Prowincjonalnych lub narodowych. W tym przypadku jest to Park Prowincjonalny Bow Valley. Dla turystów przygotowano pole namiotowe. Ale dziwne takie - z wodą zdatną do picia dopiero po przegotowaniu, bez recepcji, kuchni a co gorsza - bez pomieszczenia lub skrytek anty-misiowych, by można schować w nich sakwy z pożywieniem i pachnącą chemią. Bo trzeba zaznaczyć, że ponownie wjechaliśmy w tereny, po których niedźwiedzie swobodnie się przemieszczają. Napis na tablicy głosi: "Jesteś w krainie niedźwiedzi. Przechowuj żywność i płyny wewnątrz swojego pojazdu." A co jeżeli nie masz pojazdu..?
Do tego, by się na polu rozbić należało wcześniej dokonać rezerwacji online. Niezła lipa... Z opresji ratuje nas młode małżeństwo z Quebec, które zaproponowało, byśmy rozbili się przy nich.
Oni przyjechali tutaj camperem (Kanadyjczycy nazywają takie pojazdy RV - recreational vehicle). Tej obowiązkowej rezerwacji dokonali wcześniej a zgodnie z regulaminem obozowiska, na jednym stanowisku mogą znajdować się dwa obiekty turystyczne, czyli np. camper i namiot. Znowu okazaliśmy się szczęściarzami i noc przespaliśmy całkiem spokojnie - nasze sakwy, które mogłyby zainteresować niedźwiedzie, wylądowały wewnątrz ich pojazdu.
Następnego dnia opuszczamy camping, dając mu niską notę za organizację i wyposażenie. Na wysoką notę zasłużył jedynie za tereny, które z nim sąsiadują.
Te strome, wychodzące wprost z ziemi masywne zbocza o ostrych kantach i przepięknych barwach zapierają nam dech w piersiach.
Wjeżdżamy do Banff. Po raz kolejny już tablice ostrzegawcze przypominają, że można natknąć się tutaj na niebezpieczne dla człowieka dzikie zwierzęta.
Miasto leży na terenie najstarszego parku narodowego w Kanadzie, który od imienia miasta posiada swoją nazwę - Banff National Park. Samo Banff to takie polskie Zakopane, stanowi górski kurort i przyciąga rzesze turystów.
Przez samą miejscowość przelatujemy niemal jak rakieta 🚀 - przewalające się ulicami tłumy ludzi po prostu nas męczą, niezależnie tego, gdzie się to odbywa. Uzupełniamy tylko zapas wody, sprawdzamy pocztę elektroniczną dzięki dostępnej sieci internetowej z miejscowej biblioteki i już nas nie ma.
Wymyśliliśmy sobie, że noc spędzimy gdzieś w głuszy, z dala od tego pękającego w szwach od turystów miasteczka. Dobrym i sprawdzonym miejscem do biwakowania są zlokalizowane przy głównych trasach punkty odpoczynku dla kierowców. Wg naszej mapy taki punkt miał znajdować się na drodze nr 1A - odbijającej od Trans Canadian Highway ok. 12 km za Banff. I faktycznie tam się znajdował. Świetny, doskonale utrzymany, z ławeczkami, stołami, śmietnikami anty-misiowymi i płynącym nieopodal strumieniem.
Ale były też małe utrudnienia: brak jakichkolwiek toalet, masakryczna ilość wściekle atakujących moskitów i... zakaz 🚫 pozostawania w tym miejscu na noc. Ponieważ byliśmy już solidnie zmęczeni postanawiamy, że z dwoma pierwszymi jakoś sobie poradzimy a trzeci... hmm, zignorujemy. By ochronić się przed krwiopijczymi natrętami nakładamy na siebie odzież przeciwdeszczową, którą dodatkowo spryskujemy Deet-em (środek owadobójczy) a na głowy zakładamy moskitiery.
Tak wyekwipowani rozbijamy namiot. W tym czasie gotuje się nasza obiadokolacja. Gdy już posileni zamierzamy zacząć wrzucać klamoty do namiotu słyszymy narastający warkot silnika samochodu. Przez drzewa prześwituje zielono-biała bryła vana należącego do Parks Canada. Warkot ustaje, słychać trzask zamykanych drzwi i po chwili widzimy kierującego się w naszą stronę smutnego pana w zielonym uniformie. Wiedzieliśmy co to oznacza. Próba negocjacji nie przyniosła przełomu - tutaj nie możemy biwakować. Trzeba było się pakować.
Strażnik poinformował nas, że 12 km dalej znajduje się camping Johnston Canyon campground. Może nie być tam wolnych miejsc ale nas jako rowerzystów jakoś ulokują. Nawet bez wcześniejszej rezerwacji. Był kwadrans po 22:00 gdy zmordowani wyjeżdżaliśmy z punktu odpoczynku. Te 12 km przejechaliśmy z duszą na ramieniu. Chwilę po tym jak wyruszyliśmy zapadły egipskie ciemności a las po obu stronach wąskiej drogi zaczął żyć swoim życiem. Niezbyt pomagały nasze założone na głowy "czołówki" o bardzo silnych strumieniach światła. Wyobraźnia tylko wzmacniała dobiegające do nas dziwne odgłosy 😱. To była najdłuższa godzina jazdy i najdłuższe 12 km tej wyprawy...
W końcu dotarliśmy. To był camping z prawdziwego zdarzenia. Ze spłukiwanymi toaletami, prysznicami z ciepłą wodą, miejscami do grillowania i ... budynkiem anty-misiowym, w którym należało zostawić wszystko co pachnące.
Gdy po żwirowych drogach campingu przejeżdżał po raz kolejny jeep straży parkowej przeczesujący teren w poszukiwaniu zakradających się czasem niedźwiedzi, my znużeni trudami minionego dnia już dawno smacznie spaliśmy. To była nasza ostatnia noc w Albercie.
Przez niektóre źródła Alberta uważana jest również za prowincję preriową. I póki co ta opinia się potwierdza. Prowincję wyróżnia jednak gęstość rozsianych punktów eksploatacyjnych, które świadczą o posiadaniu bogatych złóż ropy naftowej i gazu.
Docieramy do Richdale. Jest późny wieczór. Miejscowość malutka, bez np. jakiegoś parku, w którym moglibyśmy przygotować obozowisko. Przed jednym z domów zauważamy mężczyznę. Zagadujemy, by spytać o pozwolenie rozbicia namiotu gdzieś na trawie na terenie posesji. Zamiast zgody otrzymujemy propozycję spędzenia nocy we wnętrzu komfortowej (i przytulnej 😀) przyczepy campingowej. To nasz kolejny szczęśliwy dzień! Tym bardziej, że właśnie dziś pobiliśmy kolejny rekord dziennego przejazdu. "Pękło" niemal 124 km.
Do późnej nocy rozmawiamy przy kolacji z naszymi przemiłymi gospodarzami. Nazajutrz Trish i Gary goszczą nas śniadaniem a przed samym odjazdem wręczają jeszcze jajka z własnej hodowli.
W czasie śniadania pojawia się ich przyjaciel - Alec Watts. Jest on jednocześnie weterynarzem, więc gdy my się pakujemy i opuszczamy gościnne progi naszych gospodarzy, Alec sprawdza kondycję ich sympatycznego pieska. Byliśmy już jakieś 15 km od Richdale (ok. jedną godzinę pedałowania), gdy minął nas terenowy suv. Auto zjechało na pobocze a zza kierownicy wysiadł... Alec i ruszył w naszą stronę. Dogonił nas specjalnie po to... żeby wręczyć nam 80 dolarów. Żadnej odmowy nie chciał słuchać. Jak rzekł - czeka nas jeszcze spory wysiłek więc ważne jest, by właściwie się odżywiać i nawadniać. I pieniądze są właśnie na ten cel. I co na to powiecie?
Tego samego dnia dojeżdżamy do przepięknie położonego Drumheller. Kręta droga prowadzi pomiędzy obłymi wzgórzami ostro w dół w dolinę rzeki Red Deer River (Rzeka Czerwonego Jelenia).
Miasto słynie z umiejscowionego w jego centrum kiczowatego, największego (podobno) na świecie tyranozaura o wysokości 26,2 m wykonanego z włókna szklanego. Można do tego stwora wejść i z jego paszczy podziwiać panoramę. Wizerunek tyranozaura znajduje się także na monumencie witającym przybyszów wjeżdżających do miasta.
W miejscowości znajduje się jednak znacznie bardziej ambitna i interesująca atrakcja. Jedyne w Kanadzie muzeum paleontologiczne - Royal Tyrrell Museum. Zgromadzono tutaj wszystkie znaleziska z terenu Kanady i są one jednymi z największych zbiorów szczątków dinozaurów na świecie.
Ponieważ zbliżał się wieczór nie zatrzymujemy się w Drumheller a jedziemy nieco dalej, by znaleźć miejsce na biwak. Zależy nam, by rozbić się w miejscu, z którego będziemy mieli niezbyt daleko do wspomnianych wcześniej skalnych formacji, ponieważ czekała nas stamtąd jeszcze droga powrotna do Drumheller. Noc spędzamy więc za Drumheller - w Rosedale, w jakimś gąszczu tuż przy brzegu rzeki Red Deer River. Rano będzie można przeprowadzić w niej poranną toaletę 😉.
Następnego dnia najpierw odwiedzamy znajdujący się nieopodal, przerzucony przez rzekę wiszący most pieszy. Wybudowany w 1931 r. liczy sobie 117 m długości i niegdyś prowadził do kopalni węgla Star Mine.
Od tego punktu znów jadąc pod wiatr przejechaliśmy jakieś 10 km i oto są... Grzyby zwane Hoodoos. To cudownie uformowane wskutek naturalnego procesu erozji formacje skalne.
Spacer pomiędzy tymi pięknymi tworami natury dostarczył nam mnóstwa pozytywnych emocji. Warto było nadłożyć te kilkadziesiąt kilometrów!
Po nacieszeniu oczu tymi niecodziennie napotykanymi widokami zawracamy w kierunku Drumheller i odbijamy na autostradę nr 9 w kierunku Calgary. Niestety, tak jak i my, tak i wiatr zmienił swój dotychczasowy kierunek. Znowu wieje w twarz robiąc nam "pod górkę". Wysiłek jednak nieoczekiwanie zostaje nagrodzony. Dojeżdżamy do miejsca, o którego istnieniu nie mieliśmy wcześniej pojęcia. Horseshoe Canyon. Powstawał fazami a właściwie warstwami już od czasów kredy. Warstwy ostatecznie uzyskały grubość 290 m, co odpowiada ok. 7 mln lat tworzenia.
Ta znamienita formacja geologiczna stanowi jedno z dziedzictw kulturalnych Alberty i znajduje się 17 km na zachód od Drumheller. Na rowerach nie byliśmy oczywiście w stanie eksplorować tego interesującego obszaru, więc na porobieniu fotek się skończyło.
Tak długi okres tworzenia się warstw kanionu spowodował, że obszar obfituje w skamieniałości. Znaleziono tu szczątki dinozaurów (m.in. plezjozaura, hadrozaura), rekinów, płaszczek ale również ssaków, takich jak np. torbacze.
Jak napisałem wyżej - nie ruszamy na poszukiwania skamieniałości a wracamy na trasę, przemieszczając się z mozołem w kierunku Calgary. Silny, przeciwny wiatr stanowił chyba zbyt małe utrapienie, bo zmieniać zaczęły się także dość szybko warunki pogodowe. Chmury pędzone wiatrem zbijały się, tworząc tuż, tuż za nami skupisko burzowe, które z minuty na minutę zbliżało się do nas, przybierało na objętości i opadało coraz niżej jednocześnie zmieniając kolor na bardziej bury. No dopadnie nas nawałnica jak nic 😱! A tu lipa, droga prosta prawie jak drut, żadnych naturalnych schronień, nie wspominając już o obiektach wzniesionych ręką człowieka.
Ile tylko tchu w płucach i sił w mięśniach przebieramy pedałami jak szaleni z nadzieją, że w końcu za kolejnym małym wzniesieniem natkniemy się jednak na coś nadającego się na schronienie przed nieuchronnym Armagedonem. I... stało się! Zupełnie pośrodku niczego zauważamy drzewa. Po dojechaniu na bliższą odległość okazało się, że drzewa otaczają domostwa. To woda na nasz młyn. Jedziemy pod dom i pytamy o możliwość schronienia się przed nadciągającą burzą gdzieś pomiędzy drzewami na terenie posesji. Miła gospodyni z miejsca odrzuca nasz plan i proponuje garaż, gdzie będzie na pewno bardziej sucho niż pod namiotem. I bardziej bezpiecznie niż przy drzewach 😊.
Byśmy mieli wystarczająco dużo miejsca, Pani wyprowadza z garażu samochód, po czym my nie zwlekając pakujemy się z całym mandżurem do środka. W ten bezstresowy sposób przetrwaliśmy noc i piekło, które rozpętało się na zewnątrz w chwilę po tym, jak zamknęliśmy drzwi naszego pałacu.
Ten nocleg miał miejsce gdzieś pośrodku odcinka drogi Drumheller - Beiseker. Do Calgary mieliśmy nieco ponad 100 km. Dojechaliśmy tam następnego dnia. Przedmieścia miasta to plac budowy.
To dowód na to, że Calgary stanowi częstszy wybór do zamieszkania aniżeli stolica Alberty - Edmonton. Być może też dlatego jest największym miastem prowincji. W Kanadzie podstawowym materiałem do budowy domów jest drewno.
O ten budulec tutaj nietrudno, gdyż kanadyjskie lasy zajmują w sumie powierzchnię 310 mln ha, z czego 236 mln ha przypada na lasy gospodarcze.
Calgary w 1988 roku było gospodarzem Zimowych Igrzysk Olimpijskich a w 2006 Mistrzostw Świata w Łyżwiarstwie Figurowym. Wszystkie sportowe obiekty do dzisiejszego dnia pozostają w użytkowaniu.
Miasto leży na obszarze pogórza i prerii, stąd jego teren jest silnie pofałdowany.
Niemało wysiłku i czasu kosztowało nas przedarcie się z jednego krańca na drugi. Ilość pokonanych wzniesień wydawała nam się nieskończona. Jednak uparcie je pokonywaliśmy, ponieważ na końcu tej żmudnej drogi byliśmy niespokojnie wyczekiwani. Pamiętacie Bernice z Thunder Bay w Ontario, która wprost spod sklepu zaprosiła nas do siebie do domu? Otóż Bernice zaaranżowała nam spotkanie ze swoim synem Michelem, który mieszka właśnie w Calgary.
Chociaż naszym zamiarem było skorzystać z gościny maksymalnie dwa dni, ostatecznie spędziliśmy u Michela i jego żony Jilian łącznie pięć dni. Ten przedłożony pobyt odbył się za sprawą 150 rocznicy powstania Kanady 🙌 (150th Anniversary Canada Day) i Michela, który zaproponował, by to święto przypadające na 1 lipca spędzić wraz z nimi. Cóż było robić, zgodziliśmy się.
W tym czasie m.in. dzięki uprzejmości Jilian zrobiliśmy sobie zakupy w outdoorowym sklepie sieci MEC (trzeba tam dysponować kartą członkowską, którą Jilian posiada) oraz poznaliśmy repertuar kanadyjskiego kwartetu rockowego Metric. Muzyka powinna podobać się zwłaszcza płci pięknej, gdyż jak rzecze Michel - to "damski rock" 😏. Ale i jest też coś dla chłopców - utwór podany w linku znajduje się na ścieżce dźwiękowej do gry FIFA 13.
Dwa dni po świętowaniu 😏 opuszczamy gościnny dom naszych gospodarzy i kierujemy się na majaczące w oddali, lekko zamglone Góry Skaliste (Rocky Mountains). Jeszcze niedawno była to tylko egzotyczna nazwa znana nam z westernów. Teraz stoimy u ich bram...
Pierwszy postój po Calgary przypada w Lac des Arcs. Nie, żebyśmy tak planowali, to po prostu jedyne miejsce na trasie, w którym dozwolone jest biwakowanie. Bo od teraz praktycznie wszystkie obszary będą znajdować się na terenie parków. Prowincjonalnych lub narodowych. W tym przypadku jest to Park Prowincjonalny Bow Valley. Dla turystów przygotowano pole namiotowe. Ale dziwne takie - z wodą zdatną do picia dopiero po przegotowaniu, bez recepcji, kuchni a co gorsza - bez pomieszczenia lub skrytek anty-misiowych, by można schować w nich sakwy z pożywieniem i pachnącą chemią. Bo trzeba zaznaczyć, że ponownie wjechaliśmy w tereny, po których niedźwiedzie swobodnie się przemieszczają. Napis na tablicy głosi: "Jesteś w krainie niedźwiedzi. Przechowuj żywność i płyny wewnątrz swojego pojazdu." A co jeżeli nie masz pojazdu..?
Do tego, by się na polu rozbić należało wcześniej dokonać rezerwacji online. Niezła lipa... Z opresji ratuje nas młode małżeństwo z Quebec, które zaproponowało, byśmy rozbili się przy nich.
Oni przyjechali tutaj camperem (Kanadyjczycy nazywają takie pojazdy RV - recreational vehicle). Tej obowiązkowej rezerwacji dokonali wcześniej a zgodnie z regulaminem obozowiska, na jednym stanowisku mogą znajdować się dwa obiekty turystyczne, czyli np. camper i namiot. Znowu okazaliśmy się szczęściarzami i noc przespaliśmy całkiem spokojnie - nasze sakwy, które mogłyby zainteresować niedźwiedzie, wylądowały wewnątrz ich pojazdu.
Następnego dnia opuszczamy camping, dając mu niską notę za organizację i wyposażenie. Na wysoką notę zasłużył jedynie za tereny, które z nim sąsiadują.
Te strome, wychodzące wprost z ziemi masywne zbocza o ostrych kantach i przepięknych barwach zapierają nam dech w piersiach.
Wjeżdżamy do Banff. Po raz kolejny już tablice ostrzegawcze przypominają, że można natknąć się tutaj na niebezpieczne dla człowieka dzikie zwierzęta.
Miasto leży na terenie najstarszego parku narodowego w Kanadzie, który od imienia miasta posiada swoją nazwę - Banff National Park. Samo Banff to takie polskie Zakopane, stanowi górski kurort i przyciąga rzesze turystów.
Przez samą miejscowość przelatujemy niemal jak rakieta 🚀 - przewalające się ulicami tłumy ludzi po prostu nas męczą, niezależnie tego, gdzie się to odbywa. Uzupełniamy tylko zapas wody, sprawdzamy pocztę elektroniczną dzięki dostępnej sieci internetowej z miejscowej biblioteki i już nas nie ma.
Wymyśliliśmy sobie, że noc spędzimy gdzieś w głuszy, z dala od tego pękającego w szwach od turystów miasteczka. Dobrym i sprawdzonym miejscem do biwakowania są zlokalizowane przy głównych trasach punkty odpoczynku dla kierowców. Wg naszej mapy taki punkt miał znajdować się na drodze nr 1A - odbijającej od Trans Canadian Highway ok. 12 km za Banff. I faktycznie tam się znajdował. Świetny, doskonale utrzymany, z ławeczkami, stołami, śmietnikami anty-misiowymi i płynącym nieopodal strumieniem.
Ale były też małe utrudnienia: brak jakichkolwiek toalet, masakryczna ilość wściekle atakujących moskitów i... zakaz 🚫 pozostawania w tym miejscu na noc. Ponieważ byliśmy już solidnie zmęczeni postanawiamy, że z dwoma pierwszymi jakoś sobie poradzimy a trzeci... hmm, zignorujemy. By ochronić się przed krwiopijczymi natrętami nakładamy na siebie odzież przeciwdeszczową, którą dodatkowo spryskujemy Deet-em (środek owadobójczy) a na głowy zakładamy moskitiery.
Tak wyekwipowani rozbijamy namiot. W tym czasie gotuje się nasza obiadokolacja. Gdy już posileni zamierzamy zacząć wrzucać klamoty do namiotu słyszymy narastający warkot silnika samochodu. Przez drzewa prześwituje zielono-biała bryła vana należącego do Parks Canada. Warkot ustaje, słychać trzask zamykanych drzwi i po chwili widzimy kierującego się w naszą stronę smutnego pana w zielonym uniformie. Wiedzieliśmy co to oznacza. Próba negocjacji nie przyniosła przełomu - tutaj nie możemy biwakować. Trzeba było się pakować.
Strażnik poinformował nas, że 12 km dalej znajduje się camping Johnston Canyon campground. Może nie być tam wolnych miejsc ale nas jako rowerzystów jakoś ulokują. Nawet bez wcześniejszej rezerwacji. Był kwadrans po 22:00 gdy zmordowani wyjeżdżaliśmy z punktu odpoczynku. Te 12 km przejechaliśmy z duszą na ramieniu. Chwilę po tym jak wyruszyliśmy zapadły egipskie ciemności a las po obu stronach wąskiej drogi zaczął żyć swoim życiem. Niezbyt pomagały nasze założone na głowy "czołówki" o bardzo silnych strumieniach światła. Wyobraźnia tylko wzmacniała dobiegające do nas dziwne odgłosy 😱. To była najdłuższa godzina jazdy i najdłuższe 12 km tej wyprawy...
W końcu dotarliśmy. To był camping z prawdziwego zdarzenia. Ze spłukiwanymi toaletami, prysznicami z ciepłą wodą, miejscami do grillowania i ... budynkiem anty-misiowym, w którym należało zostawić wszystko co pachnące.
Gdy po żwirowych drogach campingu przejeżdżał po raz kolejny jeep straży parkowej przeczesujący teren w poszukiwaniu zakradających się czasem niedźwiedzi, my znużeni trudami minionego dnia już dawno smacznie spaliśmy. To była nasza ostatnia noc w Albercie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.