Postanowiliśmy nawdychać się nieco jodu i udać nad morze. Konkretnie nad Morze Północne, które w większości swojego przebiegu posiada to, czego nie posiada Bałtyk - wybrzeże wattowe. Pamiętacie nabytek, z powodu którego zakończyliśmy rowerową objazdówkę po Niemczech? To był zakup pod konkretny cel. "Mikro-karawaning" bo o nim mowa, to w skrócie na co dzień używanie swojego samochodu "normalnie" a podczas wyjazdów rekreacyjnych po wyjęciu jednego czy dwóch rzędów foteli pasażerskich i zamontowaniu zabudowy, jako mikro-kampera oferującego przede wszystkim wygodne, bezpieczne i pełnowymiarowe miejsce do spania.
Najtańszym, najszybszym i najprostszym sposobem jest wykorzystanie... zwykłych plastikowych skrzynek transportowych. Można je poustawiać obok siebie na podłodze samochodu traktując jako schowki bagażowe a na nich jako legowisko umieścić przykładowo odpowiednio przycięty pod wymiar blat płyty wiórowej. My poszliśmy o krok dalej. Trochę pomysłów i podpowiedzi zebranych z sieci, nieco własnej inwencji i tak oto powstał mikro-kamper z zabudową naszego pomysłu.
Może właściwszym określeniem będzie namiot na kołach 😤, bo do prawdziwego kampera oczywiście wiele mu brakuje. Na prawdziwego kampera nie posiadamy jednak funduszy. Posiadamy za to gotowość do pewnych kompromisów. Nasza zabudowa stanowi prostą konstrukcję trzech drewnianych stelaży skrzynkowych, których wnętrze to przestrzeń bagażowa a ich pokrywy po rozłożeniu stanowią legowisko o wymiarach 110*190 cm. Na skrzynkach można usiąść, by np. w czasie niepogody przygotować szybki posiłek bez opuszczania pojazdu. Dwa podłużne stelaże są przy wykorzystaniu miejsc fabrycznego mocowania foteli przymocowane do podłoża na sztywno, trzeci w postaci taboretu jest z nimi połączony za pomocą haczyków i można go wyjąć na zewnątrz, by używać jako niskiego stolika lub siedziska. Całości dopełniają wykonane z materiału dopasowane zasłony na okna oraz dwuczęściowa kotara zasłaniająca wnętrze od przodu pojazdu.
Jak już wyżej wspomniałem główną zaletą takiego rozwiązania jest możliwość szybkiego i wygodnego noclegu niezależnie od miejsca, w którym przyjdzie nam się zatrzymać. Bez konieczności szukania kampingów, hosteli, punktów agroturystycznych itp. Bez rozbijania namiotu, pompowania materacy, suszenia śpiworów oraz składania i rozkładania obozowiska każdego dnia. Zaoszczędzimy w ten sposób czas ale i pieniądze. Dzięki mikro-kamperowi będziemy mogli spędzać noc tam, gdzie akurat zaparkowaliśmy. W sposób całkiem wygodny i nie zwracający niczyjej uwagi. Czy to przy leśnej dróżce, czy na parkingu przed hipermarketem, czy przy chodniku na ulicy. Bo z zewnątrz to tylko zwykły, osobowy van 😁.
Zatem jedziemy. To swoistego rodzaju test, czy taki sposób podróżowania przypadnie nam do gustu. Założyliśmy, że wyjazd potrwa 10-14 dni. Na początek w planach był teren byłego ośrodka badań nad bronią rakietową w Peenemünde. Zajmuje on ogółem niemal 25 km2 powierzchni. To największe centrum zbrojeniowe okresu II wojny światowej. Pracowało tam jednocześnie nawet 12 000 osób. Niestety, późny wyjazd z domu, niespieszna jazda niemieckimi drogami krajowymi i do Peenemünde docieramy po godz. 17:00. To za późno by rozpocząć zwiedzanie, ponieważ muzeum w sezonie zamykane jest o godz. 18:00. Godzina czasu na tak rozległy teren jest niewystarczająca. Cóż, ten punkt programu musi poczekać na kolejną okazję. Podczas powrotu z wyspy Uznam, jakby na pocieszenie trafiamy akurat na chwilę, w której podnoszony jest zwodzony most w Wolgast. Widok robi wrażenie, bo do pionu staje dwukierunkowa jezdnia, tory oraz ścieżka rowerowo-piesza.
Gdy przęsło mostu powróciło na miejsce my ruszamy w kierunku Rostoku. Przed wjazdem na autostradę A20 na jednym z punktów odpoczynku przygotowujemy i spożywamy posiłek.
Jako, że godz. 22:00 dawno minęła, po zaspokojeniu głodu idziemy spać. To nasza pierwsza noc w mikro-kamperze. Mamy ze sobą domową pościel 😄.
Legowisko okazało się niezwykle komfortowe, obudziliśmy się wypoczęci i zrelaksowani. Rano poranna toaleta, śniadanie i przejazd do Rostoku. Mamy lato, kolejne lato z rekordowymi upałami. Gdy tylko opuszczamy klimatyzowane wnętrze auta tęsknimy za chłodem. W poszukiwaniu odrobiny rześkości, po dotarciu do Rostoku wjeżdżamy na rostockie nabrzeże. Wiejąca od wody orzeźwiająca bryza jest jak zbawienie 😆.
Miasto na przestrzeni XIV i XV wieku należało do tzw. Ligii Hanzeatyckiej. Było największym portem w regionie i jednym z najbogatszych miast Ligi. Sama Liga to fenomen swoich czasów - związek miast leżących na pobrzeżu Morza Bałtyckiego i Północnego. Miasta te wspierały się na polu ekonomicznym, co miało bezpośrednie przełożenie na ogromne znaczenie polityczne w regionie ale równocześnie sprzyjało też wzrostowi militarnemu. Wpływy rozciągały się od Bruggi i Londynu na zachodzie po Nowogród na wschodzie. Potęga Ligi Hanzeatyckiej była tak znaczna, że związek wypowiedział wojnę Danii, by zyskać wpływy w Europie Północnej. Konflikt trwający w latach 1368-1370 został przez Ligę wygrany a Dania zmuszona została do spełnienia wszystkich skierowanych do niej roszczeń - w tym do oddawania 15% zysków pochodzących z duńskiego handlu.
Na zwiedzanie miasta potrzeba by zarezerwować kilka dni. My nie mamy tyle czasu. Jeszcze dziś musimy dotrzeć do Lubeki, gdzie dołączy do nas para naszych niemieckich przyjaciół, którzy dojadą tam z Hamm. Robimy więc jedynie krótki, niespieszny spacer po nabrzeżu, a następnie ruszamy w kierunku Lubeki.
Za czasów Cesarstwa Rzymskiego Lubeka przez okres 250 lat była najważniejszym ośrodkiem handlowym. Kwitła także w okresie trwania Ligi Hanzeatyckiej, której od XIV wieku przewodziła. W mieście urodził się Tomasz Mann - zaliczany do najwybitniejszych pisarzy niemieckich. W czasie II wojny światowej Lubeka była jednym z pierwszych niemieckich miast, które odczuły aliancką taktykę tzw. nalotów dywanowych. Pomimo zniszczeń, których miasto w ich efekcie doznało, do dnia dzisiejszego zachował się szereg interesujących obiektów architektonicznych. Chyba najbardziej charakterystycznym z nich jest Brama Holsztyńska.
Po jej minięciu docieramy do Starego Miasta. To swoista perełka. Mieści się na wysepce oplecionej odnogami rzeki Trave. W roku 1987 Starówka wpisana została na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO a wpis obejmuje ponad 1000 budynków.
Nie wiem, czy żółty (blado-pomarańczowy?) budynek również się na liście znajduje ale zaintrygowała nas zewnętrzna fasada. Architektoniczna ułańska fantazja? Przyjrzyjcie się oknom z lewej strony i dolnemu gzymsowi. Komuś się linia prosta omsknęła 😉...
Lubeka często w przeszłości określana była jako „Miasto Siedmiu Wież”. Przydomek ten zawdzięcza siedmiu wieżom z pięciu gotyckich kościołów. Wież w mieście tak naprawdę jest jednak więcej.
Ten „wieżowy wyścig” wywodzi się od średniowiecznej rywalizacji o władzę w mieście pomiędzy dwiema warstwami społecznymi - duchowieństwem i rosnącym w siłę mieszczaństwem. Być może właśnie temu współzawodnictwu miasto zawdzięcza powstanie budynku rzadkiej urody. Mieści się w nim ratusz miejski.
Po Lubece można poruszać się transportem publicznym, odpada wtedy problem ze znalezieniem miejsca do parkowania i związana z tym opłata parkingowa (30 min. = 1 EUR) Autobusy nie jeżdżą jednak zbyt często a cena jednorazowego biletu wynosi 2.60 EUR. Jeżeli wybieracie się nawet małą grupą (do 5 osób) jak my, dobrą opcją jest zakup biletu grupowego w cenie 14 EUR. Bilet jest ważny jeden dzień i upoważnia do nielimitowanej ilości przejazdów.
Noc spędzamy na campingu. Stacjonowanie na campingu wynikało tylko i wyłącznie z faktu, że nasi znajomi dysponowali jedynie namiotem i nie mogli pozwolić sobie na taką dowolność w doborze miejsca na nocleg jak my w naszym mikro-kamperze. Ceny: samochód + mały namiot 8 €/noc, osoba dorosła 6 €/noc, dzieci 2-14 lat 2 €/noc, pies 1 €/noc, prysznic 0,50 €/5 minut, podłączenie do prądu 3 €/noc.
Z Lubeki kierujemy się do Puttgarden, które leży na północnym krańcu wyspy Fehmarn. Wybudowano tam terminal promowy z olbrzymią halą handlową.
Główny sprzedawany tutaj towar to alkohol i papierosy. Klientami są mieszkańcy Skandynawii, głównie Duńczycy i Szwedzi. Napływają z Rødby z którym Puttgarden posiada regularne połączenie promowe.
Olbrzymia ilość autokarów stojąca na parkingu świadczy o dużej popularności tego punktu. Ceny są nieco wyższe niż normalnie w Niemczech ale wciąż atrakcyjne dla przybyszów, ponieważ znacznie tańsze niż w ich rodzimych krajach. Ułatwieniem dla kupujących są informacje o produktach w duńskim języku, ceny podane w dwóch walutach (Euro i duńskich koronach) oraz możliwość zapłaty w obu z nich.
Nie jesteśmy zainteresowani zakupami a wybrzeżem. Terminal oraz przylegające molo/falochron traktujemy zatem jedynie jako ciekawostkę.
Robimy kilka fotek i lądujemy na pobliskim polu namiotowym. W miejscu stacjonowania ponownie znajomi lądują w namiocie - my w vanie. Na terenie obiektu znajdują się świetnie utrzymane stanowiska biwakowe, czyste i schludne toalety, kabiny prysznicowe oraz stanowiska do mycia naczyń i pomieszczenie kuchenne. Właściciel posiada specyficzne, bardzo dziwne poczucie humoru ocierające się o grubiaństwo. Ceny: samochód + namiot 8 €/noc, osoba dorosła 5 €/noc, dziecko 2-12 lat 4 €/noc, pies 2 €/noc, prysznic 0,50 €/15 minut. Początkowo (z uwagi na bliskość wybrzeża) planowaliśmy zostać tutaj co najmniej dwie noce. Po krótkim rekonesansie zmieliliśmy jednak zdanie. Co prawda do wybrzeża było blisko ale do plaży czy tylko miejsca, które umożliwiłoby w miarę wygodne rozłożenie się na ręcznikach – szmat drogi. O dojściu do wody nie wspominając. Wszędzie ostre kamienie o nieregularnych kształtach i różnej wielkości, rozrzucone zarówno na lądzie jak i w morzu. Chodzenie po nich nawet w butach „do wody” było męczarnią 😞 i groziło kontuzją. Zawijamy się z tamtego miejsca po jednym noclegu.
Przecinamy Półwysep Jutlandzki by zatrzymać się w Sankt Peter Ording - również nad wybrzeżem, z tym, że nad wybrzeżem Morza Północnego. Tutaj po raz pierwszy mieliśmy zobaczyć watt. Nigdy nie poznaliśmy takiego typu wybrzeża, więc jesteśmy lekko podekscytowani. Dodatkową atrakcją będą z pewnością procesy pływów morskich (przypływów i odpływów), którym Morze Północne w odróżnieniu od Bałtyku regularnie jest poddawane.
Zatrzymujemy się na jednym z campingów, także z bardzo dobrą infrastrukturą, ładnie utrzymanym i z cenami zbliżonymi do poprzednich: stanowisko biwakowe 12 €/noc, osoba dorosła 4,5 €/noc, dziecko do 14 lat 2,50 €/noc, pies 1 €/noc, prysznic 0,50 €/5 minut, podłączenie prądu 1 €/pobyt + 0,60 €/kW. Z zasad to cisza nocna a z dziwnych zasad to: zamknięcie pomieszczenia do mycia naczyń o godz. 21:00 i brak ciepłej wody po godz. 22:00 😕. Za to właściciele obiektu bardzo sympatyczni. Obiekt wydaje się idealnym miejscem dla... emerytów. Ich zresztą jest tutaj najwięcej 😏. Co do ciepłej wody to nie było tak tragicznie - o 1:50 leciała jeszcze z kranów bez żadnych problemów...
Miejsce piękne, korzystnie położone i... ciche (patrz - emeryci). Spędzamy tutaj trzy dni 😀. Oczywiście w pierwszej kolejności udajemy się na plażę. Prowadzi na nią długa ścieżka.
Plaża jest ogromna. Akurat trwa odpływ, brak wody potęguje to wrażenie i czujemy się niemal jak na pustyni.
Jest też z uwagi na silny wiatr - niezwykle wietrzna 😵.
Po przejściu ok. 3,5 km odkrytym w wyniku odpływu dnem dotarliśmy w końcu do czoła wody. Krótkie moczenie stóp i czas było wracać, ponieważ zgodnie z informacją umieszczoną na tabliczce informacyjnej, którą wcześniej minęliśmy, woda o tej właśnie porze osiągnęła swój najniższy stan i zacznie nawracać w kierunku brzegu. Prędkość z jaką się poruszaliśmy była ograniczona z uwagi na stan mojej małżonki, więc nie zwlekając rozpoczęliśmy odwrót.
Ponieważ nasz obóz znajdował się w skrajnej, południowo - zachodniej części Sankt Peter Ording, następnego dnia przemieszczamy się lokalnym autobusem na przeciwległy koniec miejscowości, by spacerowo przejść plażą w kierunku centrum. Przespacerowaliśmy w ten sposób brzegiem ok. 7 km.
Wiatr wiał z mocą podobną z dnia poprzedniego ale tym razem nie był to czas odpływu, więc mogliśmy moczyć nogi w morskiej wodzie. Chociaż nie wszyscy mieli na to ochotę 😏.
Tutejsze wybrzeże to nie było jednak to, czego oczekiwaliśmy. Co prawda jest ono również wattowe i stanowi teren chroniony ale nie różni się niczym od tego, które znamy znad Bałtyku. Drobny, przyjemny w chodzeniu piasek w kolorze jasnego beżu, szare zabarwienie wody. Zaobserwowane różnice to kształt muszli morskich skorupiaków - są podłużne, z czego bardzo duża ilość jest połamana, wręcz zmielona na drobniutkie kawałki kaleczące stopy, obecność małych krabów (wiele martwych, wyrzuconych na brzeg) i na koniec - wielkość samych plaż.
Wyjeżdżamy z tej skądinąd całkiem przyjemnej miejscowości nieco rozczarowani. I nie tylko my. Nasi niemieccy znajomi również. Oni w przeszłości już poznali "ten prawdziwy" watt, więc doskonale znają różnicę.
Szukamy więc dalej i jedziemy na południowy zachód. Docieramy do Burhave.
Obszar ten z piękną linią brzegową wpisany jest na listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Plaża znacznie węższa niż w Sankt Peter Ording a dodatkowo "odcięta" nasypem z promenadą, za którą znajduje się teren pokryty trawą, stanowiący plażę "właściwą" do wypoczywania.
Co najważniejsze jednak dla nas - jest watt! Watt, którego tak szukaliśmy! Przypływ dopiero się rozpoczął, więc cofnięta woda odsłoniła interesujące nas podłoże. Z wyglądu przypomina błoto wymieszane z gliną. Miałkie, lepkie, brudzące i... wciągające jak bagno.
Oczywiście nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności podreptania po tej delikatnej jak masło masie. Jednak do spacerów trzeba podchodzić z rozwagą.
Teren jest grząski a w miejscach, gdzie znajduje się głębsza warstwa mułu - bardzo grząski i można tam zapaść się bardzo głęboko. Na tyle głęboko, że wydostanie się samemu może być niemożliwe. Nasz znajomy stracił w ten sposób gumowca...
To było ciekawe doświadczenie. Idziemy za ciosem i przemieszczamy się do Dangast. Niewielka miejscowość ale turystów sporo. Niemal przy samej plaży camping. Plaża z piaskiem jak nad Bałtykiem.
Ale to by było tyle wspólnego mianownika. Od brzegu morza plażę oddziela betonowy chodnik, a za chodnikiem - watt i trwający właśnie odpływ.
Znowu zabawiam się jak smarkacz w błocie.
To naprawdę przyjemne odczucie stąpać po tej zapadającej się pod stopami powierzchni. Tutaj warstwa mułu jest większa.
Małżonka nie dała się namówić ale czujnym okiem spogląda, bym nie oddalał się za daleko w głąb morza. W jej stanie trudno byłoby jej mnie wyciągać w razie utknięcia.
Sympatycznie się chodziło ale kiedyś trzeba skończyć. Oblepione mazią nogi można umyć pod kranami i prysznicami umiejscowionymi na plaży.
Umyć tak, ale nie doczyścić. Muł częściowo wtarł się w skórę i trafił też pod paznokcie stóp. O chodzeniu w sandałach czy klapkach przez kilka najbliższych dni mogłem zapomnieć...🙎
Przed nami ostatni już punkt tej wyprawy. Neuharlingersiel, bardzo popularna w Niemczech miejscowość wypoczynkowa i jednocześnie uzdrowisko.
Niestety, gdy tam dotarliśmy pogoda i warunki morza uległy znacznej zmianie. Stało się przenikliwie zimno a dodatkowym utrapieniem były przelotne opady deszczu. Może nie obfite ale dokuczliwe.
Łatwo było załapać jakieś przeziębienie, toteż zrobiliśmy jedynie krótką rundę po nabrzeżnej promenadzie a następnie zapoznaliśmy się z lokalną przystanią.
Na tym zakończyliśmy naszą wycieczkę z wybrzeżem wattowym i Morzem Północnym. W drodze powrotnej do domu jeszcze raz spędziliśmy noc na autostradowym punkcie odpoczynku w naszym mikro-kamperze. I tak jak poprzednimi razy czas ten spędziliśmy bardzo wygodnie.
Wyjazd okazał się udany. Spotkaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, z którymi wspólnie spędziliśmy wspaniałe chwile. Dowiedzieliśmy się jak wygląda wybrzeże wattowe i mieliśmy sposobność po nim pochodzić. Przetestowaliśmy naszego mikro-kampera i uznaliśmy, że taka idea nam odpowiada. Jest skromnie (bez łazienki i toalety) ale tanio (brak opłat za pola namiotowe), szybko (nocujemy tam, gdzie zaparkujemy) i bardziej bezpiecznie niż w namiocie. W przyszłości podczas wyjazdów objazdowych obok turystyki rowerowej, również taką formę turystyki będziemy uprawiać. A może połączymy jedno z drugim? Czas pokaże.
Najtańszym, najszybszym i najprostszym sposobem jest wykorzystanie... zwykłych plastikowych skrzynek transportowych. Można je poustawiać obok siebie na podłodze samochodu traktując jako schowki bagażowe a na nich jako legowisko umieścić przykładowo odpowiednio przycięty pod wymiar blat płyty wiórowej. My poszliśmy o krok dalej. Trochę pomysłów i podpowiedzi zebranych z sieci, nieco własnej inwencji i tak oto powstał mikro-kamper z zabudową naszego pomysłu.
Może właściwszym określeniem będzie namiot na kołach 😤, bo do prawdziwego kampera oczywiście wiele mu brakuje. Na prawdziwego kampera nie posiadamy jednak funduszy. Posiadamy za to gotowość do pewnych kompromisów. Nasza zabudowa stanowi prostą konstrukcję trzech drewnianych stelaży skrzynkowych, których wnętrze to przestrzeń bagażowa a ich pokrywy po rozłożeniu stanowią legowisko o wymiarach 110*190 cm. Na skrzynkach można usiąść, by np. w czasie niepogody przygotować szybki posiłek bez opuszczania pojazdu. Dwa podłużne stelaże są przy wykorzystaniu miejsc fabrycznego mocowania foteli przymocowane do podłoża na sztywno, trzeci w postaci taboretu jest z nimi połączony za pomocą haczyków i można go wyjąć na zewnątrz, by używać jako niskiego stolika lub siedziska. Całości dopełniają wykonane z materiału dopasowane zasłony na okna oraz dwuczęściowa kotara zasłaniająca wnętrze od przodu pojazdu.
Jak już wyżej wspomniałem główną zaletą takiego rozwiązania jest możliwość szybkiego i wygodnego noclegu niezależnie od miejsca, w którym przyjdzie nam się zatrzymać. Bez konieczności szukania kampingów, hosteli, punktów agroturystycznych itp. Bez rozbijania namiotu, pompowania materacy, suszenia śpiworów oraz składania i rozkładania obozowiska każdego dnia. Zaoszczędzimy w ten sposób czas ale i pieniądze. Dzięki mikro-kamperowi będziemy mogli spędzać noc tam, gdzie akurat zaparkowaliśmy. W sposób całkiem wygodny i nie zwracający niczyjej uwagi. Czy to przy leśnej dróżce, czy na parkingu przed hipermarketem, czy przy chodniku na ulicy. Bo z zewnątrz to tylko zwykły, osobowy van 😁.
Zatem jedziemy. To swoistego rodzaju test, czy taki sposób podróżowania przypadnie nam do gustu. Założyliśmy, że wyjazd potrwa 10-14 dni. Na początek w planach był teren byłego ośrodka badań nad bronią rakietową w Peenemünde. Zajmuje on ogółem niemal 25 km2 powierzchni. To największe centrum zbrojeniowe okresu II wojny światowej. Pracowało tam jednocześnie nawet 12 000 osób. Niestety, późny wyjazd z domu, niespieszna jazda niemieckimi drogami krajowymi i do Peenemünde docieramy po godz. 17:00. To za późno by rozpocząć zwiedzanie, ponieważ muzeum w sezonie zamykane jest o godz. 18:00. Godzina czasu na tak rozległy teren jest niewystarczająca. Cóż, ten punkt programu musi poczekać na kolejną okazję. Podczas powrotu z wyspy Uznam, jakby na pocieszenie trafiamy akurat na chwilę, w której podnoszony jest zwodzony most w Wolgast. Widok robi wrażenie, bo do pionu staje dwukierunkowa jezdnia, tory oraz ścieżka rowerowo-piesza.
Gdy przęsło mostu powróciło na miejsce my ruszamy w kierunku Rostoku. Przed wjazdem na autostradę A20 na jednym z punktów odpoczynku przygotowujemy i spożywamy posiłek.
Jako, że godz. 22:00 dawno minęła, po zaspokojeniu głodu idziemy spać. To nasza pierwsza noc w mikro-kamperze. Mamy ze sobą domową pościel 😄.
Legowisko okazało się niezwykle komfortowe, obudziliśmy się wypoczęci i zrelaksowani. Rano poranna toaleta, śniadanie i przejazd do Rostoku. Mamy lato, kolejne lato z rekordowymi upałami. Gdy tylko opuszczamy klimatyzowane wnętrze auta tęsknimy za chłodem. W poszukiwaniu odrobiny rześkości, po dotarciu do Rostoku wjeżdżamy na rostockie nabrzeże. Wiejąca od wody orzeźwiająca bryza jest jak zbawienie 😆.
Miasto na przestrzeni XIV i XV wieku należało do tzw. Ligii Hanzeatyckiej. Było największym portem w regionie i jednym z najbogatszych miast Ligi. Sama Liga to fenomen swoich czasów - związek miast leżących na pobrzeżu Morza Bałtyckiego i Północnego. Miasta te wspierały się na polu ekonomicznym, co miało bezpośrednie przełożenie na ogromne znaczenie polityczne w regionie ale równocześnie sprzyjało też wzrostowi militarnemu. Wpływy rozciągały się od Bruggi i Londynu na zachodzie po Nowogród na wschodzie. Potęga Ligi Hanzeatyckiej była tak znaczna, że związek wypowiedział wojnę Danii, by zyskać wpływy w Europie Północnej. Konflikt trwający w latach 1368-1370 został przez Ligę wygrany a Dania zmuszona została do spełnienia wszystkich skierowanych do niej roszczeń - w tym do oddawania 15% zysków pochodzących z duńskiego handlu.
Na zwiedzanie miasta potrzeba by zarezerwować kilka dni. My nie mamy tyle czasu. Jeszcze dziś musimy dotrzeć do Lubeki, gdzie dołączy do nas para naszych niemieckich przyjaciół, którzy dojadą tam z Hamm. Robimy więc jedynie krótki, niespieszny spacer po nabrzeżu, a następnie ruszamy w kierunku Lubeki.
Za czasów Cesarstwa Rzymskiego Lubeka przez okres 250 lat była najważniejszym ośrodkiem handlowym. Kwitła także w okresie trwania Ligi Hanzeatyckiej, której od XIV wieku przewodziła. W mieście urodził się Tomasz Mann - zaliczany do najwybitniejszych pisarzy niemieckich. W czasie II wojny światowej Lubeka była jednym z pierwszych niemieckich miast, które odczuły aliancką taktykę tzw. nalotów dywanowych. Pomimo zniszczeń, których miasto w ich efekcie doznało, do dnia dzisiejszego zachował się szereg interesujących obiektów architektonicznych. Chyba najbardziej charakterystycznym z nich jest Brama Holsztyńska.
To pozostałość fortyfikacji z XV wieku.
Po jej minięciu docieramy do Starego Miasta. To swoista perełka. Mieści się na wysepce oplecionej odnogami rzeki Trave. W roku 1987 Starówka wpisana została na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO a wpis obejmuje ponad 1000 budynków.
Nie wiem, czy żółty (blado-pomarańczowy?) budynek również się na liście znajduje ale zaintrygowała nas zewnętrzna fasada. Architektoniczna ułańska fantazja? Przyjrzyjcie się oknom z lewej strony i dolnemu gzymsowi. Komuś się linia prosta omsknęła 😉...
Lubeka często w przeszłości określana była jako „Miasto Siedmiu Wież”. Przydomek ten zawdzięcza siedmiu wieżom z pięciu gotyckich kościołów. Wież w mieście tak naprawdę jest jednak więcej.
Ten „wieżowy wyścig” wywodzi się od średniowiecznej rywalizacji o władzę w mieście pomiędzy dwiema warstwami społecznymi - duchowieństwem i rosnącym w siłę mieszczaństwem. Być może właśnie temu współzawodnictwu miasto zawdzięcza powstanie budynku rzadkiej urody. Mieści się w nim ratusz miejski.
Po Lubece można poruszać się transportem publicznym, odpada wtedy problem ze znalezieniem miejsca do parkowania i związana z tym opłata parkingowa (30 min. = 1 EUR) Autobusy nie jeżdżą jednak zbyt często a cena jednorazowego biletu wynosi 2.60 EUR. Jeżeli wybieracie się nawet małą grupą (do 5 osób) jak my, dobrą opcją jest zakup biletu grupowego w cenie 14 EUR. Bilet jest ważny jeden dzień i upoważnia do nielimitowanej ilości przejazdów.
Noc spędzamy na campingu. Stacjonowanie na campingu wynikało tylko i wyłącznie z faktu, że nasi znajomi dysponowali jedynie namiotem i nie mogli pozwolić sobie na taką dowolność w doborze miejsca na nocleg jak my w naszym mikro-kamperze. Ceny: samochód + mały namiot 8 €/noc, osoba dorosła 6 €/noc, dzieci 2-14 lat 2 €/noc, pies 1 €/noc, prysznic 0,50 €/5 minut, podłączenie do prądu 3 €/noc.
Z Lubeki kierujemy się do Puttgarden, które leży na północnym krańcu wyspy Fehmarn. Wybudowano tam terminal promowy z olbrzymią halą handlową.
Główny sprzedawany tutaj towar to alkohol i papierosy. Klientami są mieszkańcy Skandynawii, głównie Duńczycy i Szwedzi. Napływają z Rødby z którym Puttgarden posiada regularne połączenie promowe.
Olbrzymia ilość autokarów stojąca na parkingu świadczy o dużej popularności tego punktu. Ceny są nieco wyższe niż normalnie w Niemczech ale wciąż atrakcyjne dla przybyszów, ponieważ znacznie tańsze niż w ich rodzimych krajach. Ułatwieniem dla kupujących są informacje o produktach w duńskim języku, ceny podane w dwóch walutach (Euro i duńskich koronach) oraz możliwość zapłaty w obu z nich.
Nie jesteśmy zainteresowani zakupami a wybrzeżem. Terminal oraz przylegające molo/falochron traktujemy zatem jedynie jako ciekawostkę.
Robimy kilka fotek i lądujemy na pobliskim polu namiotowym. W miejscu stacjonowania ponownie znajomi lądują w namiocie - my w vanie. Na terenie obiektu znajdują się świetnie utrzymane stanowiska biwakowe, czyste i schludne toalety, kabiny prysznicowe oraz stanowiska do mycia naczyń i pomieszczenie kuchenne. Właściciel posiada specyficzne, bardzo dziwne poczucie humoru ocierające się o grubiaństwo. Ceny: samochód + namiot 8 €/noc, osoba dorosła 5 €/noc, dziecko 2-12 lat 4 €/noc, pies 2 €/noc, prysznic 0,50 €/15 minut. Początkowo (z uwagi na bliskość wybrzeża) planowaliśmy zostać tutaj co najmniej dwie noce. Po krótkim rekonesansie zmieliliśmy jednak zdanie. Co prawda do wybrzeża było blisko ale do plaży czy tylko miejsca, które umożliwiłoby w miarę wygodne rozłożenie się na ręcznikach – szmat drogi. O dojściu do wody nie wspominając. Wszędzie ostre kamienie o nieregularnych kształtach i różnej wielkości, rozrzucone zarówno na lądzie jak i w morzu. Chodzenie po nich nawet w butach „do wody” było męczarnią 😞 i groziło kontuzją. Zawijamy się z tamtego miejsca po jednym noclegu.
Przecinamy Półwysep Jutlandzki by zatrzymać się w Sankt Peter Ording - również nad wybrzeżem, z tym, że nad wybrzeżem Morza Północnego. Tutaj po raz pierwszy mieliśmy zobaczyć watt. Nigdy nie poznaliśmy takiego typu wybrzeża, więc jesteśmy lekko podekscytowani. Dodatkową atrakcją będą z pewnością procesy pływów morskich (przypływów i odpływów), którym Morze Północne w odróżnieniu od Bałtyku regularnie jest poddawane.
Zatrzymujemy się na jednym z campingów, także z bardzo dobrą infrastrukturą, ładnie utrzymanym i z cenami zbliżonymi do poprzednich: stanowisko biwakowe 12 €/noc, osoba dorosła 4,5 €/noc, dziecko do 14 lat 2,50 €/noc, pies 1 €/noc, prysznic 0,50 €/5 minut, podłączenie prądu 1 €/pobyt + 0,60 €/kW. Z zasad to cisza nocna a z dziwnych zasad to: zamknięcie pomieszczenia do mycia naczyń o godz. 21:00 i brak ciepłej wody po godz. 22:00 😕. Za to właściciele obiektu bardzo sympatyczni. Obiekt wydaje się idealnym miejscem dla... emerytów. Ich zresztą jest tutaj najwięcej 😏. Co do ciepłej wody to nie było tak tragicznie - o 1:50 leciała jeszcze z kranów bez żadnych problemów...
Miejsce piękne, korzystnie położone i... ciche (patrz - emeryci). Spędzamy tutaj trzy dni 😀. Oczywiście w pierwszej kolejności udajemy się na plażę. Prowadzi na nią długa ścieżka.
Plaża jest ogromna. Akurat trwa odpływ, brak wody potęguje to wrażenie i czujemy się niemal jak na pustyni.
Jest też z uwagi na silny wiatr - niezwykle wietrzna 😵.
Po przejściu ok. 3,5 km odkrytym w wyniku odpływu dnem dotarliśmy w końcu do czoła wody. Krótkie moczenie stóp i czas było wracać, ponieważ zgodnie z informacją umieszczoną na tabliczce informacyjnej, którą wcześniej minęliśmy, woda o tej właśnie porze osiągnęła swój najniższy stan i zacznie nawracać w kierunku brzegu. Prędkość z jaką się poruszaliśmy była ograniczona z uwagi na stan mojej małżonki, więc nie zwlekając rozpoczęliśmy odwrót.
Ponieważ nasz obóz znajdował się w skrajnej, południowo - zachodniej części Sankt Peter Ording, następnego dnia przemieszczamy się lokalnym autobusem na przeciwległy koniec miejscowości, by spacerowo przejść plażą w kierunku centrum. Przespacerowaliśmy w ten sposób brzegiem ok. 7 km.
Wiatr wiał z mocą podobną z dnia poprzedniego ale tym razem nie był to czas odpływu, więc mogliśmy moczyć nogi w morskiej wodzie. Chociaż nie wszyscy mieli na to ochotę 😏.
Tutejsze wybrzeże to nie było jednak to, czego oczekiwaliśmy. Co prawda jest ono również wattowe i stanowi teren chroniony ale nie różni się niczym od tego, które znamy znad Bałtyku. Drobny, przyjemny w chodzeniu piasek w kolorze jasnego beżu, szare zabarwienie wody. Zaobserwowane różnice to kształt muszli morskich skorupiaków - są podłużne, z czego bardzo duża ilość jest połamana, wręcz zmielona na drobniutkie kawałki kaleczące stopy, obecność małych krabów (wiele martwych, wyrzuconych na brzeg) i na koniec - wielkość samych plaż.
Wyjeżdżamy z tej skądinąd całkiem przyjemnej miejscowości nieco rozczarowani. I nie tylko my. Nasi niemieccy znajomi również. Oni w przeszłości już poznali "ten prawdziwy" watt, więc doskonale znają różnicę.
Szukamy więc dalej i jedziemy na południowy zachód. Docieramy do Burhave.
Obszar ten z piękną linią brzegową wpisany jest na listę Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Plaża znacznie węższa niż w Sankt Peter Ording a dodatkowo "odcięta" nasypem z promenadą, za którą znajduje się teren pokryty trawą, stanowiący plażę "właściwą" do wypoczywania.
Co najważniejsze jednak dla nas - jest watt! Watt, którego tak szukaliśmy! Przypływ dopiero się rozpoczął, więc cofnięta woda odsłoniła interesujące nas podłoże. Z wyglądu przypomina błoto wymieszane z gliną. Miałkie, lepkie, brudzące i... wciągające jak bagno.
Oczywiście nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności podreptania po tej delikatnej jak masło masie. Jednak do spacerów trzeba podchodzić z rozwagą.
Teren jest grząski a w miejscach, gdzie znajduje się głębsza warstwa mułu - bardzo grząski i można tam zapaść się bardzo głęboko. Na tyle głęboko, że wydostanie się samemu może być niemożliwe. Nasz znajomy stracił w ten sposób gumowca...
To było ciekawe doświadczenie. Idziemy za ciosem i przemieszczamy się do Dangast. Niewielka miejscowość ale turystów sporo. Niemal przy samej plaży camping. Plaża z piaskiem jak nad Bałtykiem.
Ale to by było tyle wspólnego mianownika. Od brzegu morza plażę oddziela betonowy chodnik, a za chodnikiem - watt i trwający właśnie odpływ.
Znowu zabawiam się jak smarkacz w błocie.
To naprawdę przyjemne odczucie stąpać po tej zapadającej się pod stopami powierzchni. Tutaj warstwa mułu jest większa.
Małżonka nie dała się namówić ale czujnym okiem spogląda, bym nie oddalał się za daleko w głąb morza. W jej stanie trudno byłoby jej mnie wyciągać w razie utknięcia.
Sympatycznie się chodziło ale kiedyś trzeba skończyć. Oblepione mazią nogi można umyć pod kranami i prysznicami umiejscowionymi na plaży.
Umyć tak, ale nie doczyścić. Muł częściowo wtarł się w skórę i trafił też pod paznokcie stóp. O chodzeniu w sandałach czy klapkach przez kilka najbliższych dni mogłem zapomnieć...🙎
Przed nami ostatni już punkt tej wyprawy. Neuharlingersiel, bardzo popularna w Niemczech miejscowość wypoczynkowa i jednocześnie uzdrowisko.
Niestety, gdy tam dotarliśmy pogoda i warunki morza uległy znacznej zmianie. Stało się przenikliwie zimno a dodatkowym utrapieniem były przelotne opady deszczu. Może nie obfite ale dokuczliwe.
Łatwo było załapać jakieś przeziębienie, toteż zrobiliśmy jedynie krótką rundę po nabrzeżnej promenadzie a następnie zapoznaliśmy się z lokalną przystanią.
Na tym zakończyliśmy naszą wycieczkę z wybrzeżem wattowym i Morzem Północnym. W drodze powrotnej do domu jeszcze raz spędziliśmy noc na autostradowym punkcie odpoczynku w naszym mikro-kamperze. I tak jak poprzednimi razy czas ten spędziliśmy bardzo wygodnie.
Wyjazd okazał się udany. Spotkaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, z którymi wspólnie spędziliśmy wspaniałe chwile. Dowiedzieliśmy się jak wygląda wybrzeże wattowe i mieliśmy sposobność po nim pochodzić. Przetestowaliśmy naszego mikro-kampera i uznaliśmy, że taka idea nam odpowiada. Jest skromnie (bez łazienki i toalety) ale tanio (brak opłat za pola namiotowe), szybko (nocujemy tam, gdzie zaparkujemy) i bardziej bezpiecznie niż w namiocie. W przyszłości podczas wyjazdów objazdowych obok turystyki rowerowej, również taką formę turystyki będziemy uprawiać. A może połączymy jedno z drugim? Czas pokaże.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.