W tym roku na cel obraliśmy Portugalię. Jedna z możliwych tras by tam dotrzeć prowadzi przez Szwajcarię. Losy wyjazdu ważyły się długo. Powodem oczywiście dynamiczna sytuacja związana z polityką anty-Covid 19 prowadzoną przez poszczególne państwa, przez które przypadłoby nam przejechać. Informacje o aktualnym stanie obostrzeń w krajach europejskich były niespójne a czasem wręcz wykluczające się wzajemnie. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę - najwyżej zostaniemy z którejś z granic zawróceni. Zawsze to jakaś przygoda. Koniec końców w niezupełnie klarownej sytuacji międzynarodowej pakujemy mandżur i wyjeżdżamy z domu bez testów, szczepień i zaświadczeń. Na tzw. "żywioł".
Szwajcaria, alpejski kraj podzielony na kantony, w którym od 3 lat wiodą życie nasi znajomi z Polski. Znajdując się niemal w połowie trasy z Polski na Półwysep Iberyjski stanowi doskonały punkt przystankowy. Przed nami wspólne wędrówki po górskich szlakach ale też, jak się później okaże, coś całkiem extra. Extra dla podniebienia. Prawdziwie niebiańska uczta, czyli wypiekany domowym sposobem chleb na zakwasie 🍞.
Po przejechaniu nieco ponad 1000 km wjeżdżamy do Szwajcarii. Bez żadnego stresu, kontroli, żądania poddaniu się testowi antyCovid czy innych temu podobnych. Granica jak w Unii Europejskiej, nawet nie zauważasz, kiedy ją przekraczasz.
Szwajcaria to drogi kraj. Drogi dla osób niezarabiających tutaj 😉. Wcale nie dziwi nas fakt, że za 1 litr diesla trzeba wysupłać 1.75 CHF (7.20 zł). Byliśmy na to przygotowani i przezornie uzupełniliśmy bak jeszcze w Niemczech. Trafiliśmy nawet na jedną z tańszych stacji. 1 litr ON kosztował 1.34 € (5.98 zł).
A tutaj, w Olten oczekują już od kilku godzin naszego przybycia Jagoda i Michał. To w ich towarzystwie, z ich pomocą i z ich podpowiedziami przez kilka kolejnych dni będziemy zwiedzać okolice. Bliższe lub dalsze. Jeżeli dalsze, to pojedziemy ich samochodem. W Szwajcarii przejazd autostradami i drogami ekspresowymi odbywa się na podstawie rocznej winiety, której cena wynosi 40 CHF (165 zł).
Maszerowanie po szwajcarskiej ziemi zaczynamy dzień po przyjeździe. Startujemy z pobliskiej okolicy, delikatnie, rekreacyjnie - na rozruch. Do wąwozu Tüfels (Tüfelsschlucht) wchodzi się z wioski Hägendorf, leżącej nieopodal Olten. Jedziemy tam sami swoim autem, które to zostawiamy na parkingu sklepu Coop. Szlak pieszy jest łagodny i malowniczy.
Można by rzec, iż to taki mini Wąwóz Homole z Jaworek k. Szczawnicy. Mini, bo góry (czy może skałki) są tutaj jednak nieco niższe. Wcale jednak nie odbiera to uroku temu miejscu.
Szlak jest w dużej mierze zadrzewiony, co daje przyjemny cień a nadto świeżości dodaje płynący często jego przebiegiem strumień z wodnymi stopniami o różnych wysokościach.
Następnego dnia udajemy się do Beinwil am See. Tym razem z naszymi gospodarzami - Jagodą i Michałem. By szybciej dotrzeć na miejsce, jedziemy drogami szybkiego ruchu. Oczywiście już nie naszym autem, bo zakup winiety za 160 zł na raptem kilka dni pobytu w Szwajcarii nie ma zbytnio ekonomicznego sensu. Po dotarciu do celu zaczynamy spacer. Wędrujemy sobie niespiesznie wiejskimi dróżkami, lasem, łąką, polem.
Widoki są inne. Pogoda także - od słonecznej przez wietrzną po przelotne opady. Spokojnie jednak, w relaksującym tempie robimy 8-kilometrowy odcinek. Emilian pokonuje dzielnie ten dystans na własnych nogach.
Kolejny dzień to Schwarzsee, odległe od Olten o 120 km. To już niemal Alpy. Po prawie półtoragodzinnej jeździe autostradą zajeżdżamy na parking przy jeziorze.
Szybkie wypakowanie sprzętów i wraz z naszymi gospodarzami ruszamy na szlak.
Klimaty prawdziwie górskie, czyli to, co tygryski lubią najbardziej 😄. Część szczytów skryta pośród chmur, gdzieniegdzie wyłaniają się posępne, poszarpane zbocza.
Chociaż nie znajdujemy się na jakiejś niesamowitej wysokości, to jest odczuwalnie chłodniej niż w dniach wcześniejszych. Docieramy na szczyt liczący sobie 1512 m n.p.m. Do tej pory chmury jedynie gęstniały. Na szczycie całkowicie przesłaniają widoczność.
I chwilę po tym, jak zaczynamy pałaszować kalorie w postaci przygotowanych w domu kanapek, zaczyna się ulewa. Ulewa całkiem, całkiem. Mimo technicznej, przeciwdeszczowej odzieży już po chwili wszyscy jesteśmy totalnie przemoczeni. Zejście ze szczytu wieńczące prawie 10-kilometrową wędrówkę przetrwał suchy jako tako jedynie Emilian w gumowym poncho i kaloszach.
Ostatni dzień pobytu w Olten poświęcamy na spacer po samym mieście i po ruinach zamku Frohburg w pobliskim Trimbach.
Po zamku pozostało niewiele, raptem niepełny nawet obrys murów i szczątki wież czy baszt.
Na jedną z tych ostatnich można wejść po kamiennych schodach i z wykorzystaniem asekuracyjnych stalowych poręczy, by podziwiać panoramę okolicy.
Aby móc dotrzeć do ruin, przyjechaliśmy w to miejsce autem, które zaparkowaliśmy na parkingu mieszczącego się nieopodal hotelu. I tutaj mała ciekawostka. Szwajcarzy znani są ze skrupulatnego przestrzegania wszelkich zasad. Do jednej z nich zalicza się zakaz biwakowania w sąsiedztwie miejsc przeznaczonych na odpoczynek (kempingi, pola namiotowe, hotele itp.). Aczkolwiek znany jest nam fakt, że ok. 25% mieszkańców tego kraju stanowią cudzoziemcy pracujący tutaj i mieszkający jedynie czasowo, to w konsternację wprawił nas pewien widok. Widok biwakowania nie tyle na parkingu, ile na parkingu przyległym do hotelu. Takiej fantazji nie powstydziłby się nawet żaden Polak 😉.
Miasteczko Olten jest z kolei niewielką miejscowością, może niepozorną ale posiadającą całkiem spory potencjał.
Mimo liczby mieszkańców szacowanej na zaledwie 20 tysięcy osób, miasto stanowi prężny ośrodek przemysłowy. Znajduje się tu węzeł kolejowy, nieopodal na rzece Aere wybudowano elektrownię wodną a samo miasto może poszczycić się dobrze rozwiniętą siecią ścieżek i parkingów rowerowych,
Chociaż nie napotkamy tutaj obiektów historycznych, to wśród zabudowy możemy natknąć się na takie perełki.
Przez miasteczko przepływa także rzeka. A przez rzekę przerzucony jest most (Alte Brücke). Most drewniany, z zewnątrz podobny do mostu Kapellbrücke w Lucernie (który mieliśmy przyjemność oglądać rok temu podczas poprzedniego pobytu w Szwajcarii) ale wewnątrz nie tak pięknie zdobiony jak tamten. Jedyne formy zdobienia to sztandary zwieszone z belek pod sklepieniem.
Nadchodzi czas wyjazdu z Olten. W drodze ku granicy francuskiej decydujemy zahaczyć o Genewę. Auto ląduje na parkingu P+R Secheron (Park and Ride - parkuj i jedź). Parkingi tego rodzaju znajdują się przy miejskich węzłach komunikacyjnych i przesiadkowych. Ten jest kryty, piętrowy i oszklony. Trafiamy na okres ceny promocyjnej za parkowanie: 1 € = 2 h.
Przejazd do Genewy lokalnymi drogami, ograniczenia prędkości, sygnalizacje świetlne i czasami korki zabrały nam dużo czasu. W miasto ruszamy już późnym popołudniem. Pierwsze kroki kierujemy na Most Berguesa (Pont des Bergues) na rzece Rodan. Z mostu prowadzi pasaż na wyspę Rousseau (Île Rousseau). Sama wyspa to mini park z dającymi schronienie przed palącymi promieniami słońca drzewami. Jest tu gdzie usiąść (chociaż ławek malutko), można też ugasić pragnienie.
Z wyspy dumnie prezentuje się pobliski most Mont-Blanc, u jego prawego skraju górujące nad otoczeniem koło Diabelskiego Młyna a dalej w głębi - stojąca u wejścia do portu genewska fontanna (Jet d'Eau), wyrzucająca słup wody na wysokość 140 m. Woda wylatująca tam z dyszy osiąga prędkość 200 km/h.
Nasze kroki kierujemy na południe od opisanych obiektów. Sobór Świętego Krzyża (Église Russe) ze swoimi pozłacanymi wieżami trąci raczej kiczem aniżeli imponuje wyglądem.
Imponujący za to jest mieszczący się nieopodal gmach Muzeum Sztuki i Historii (Musée d'Art et d'Histoire).
Imponujący tak skatalogowanymi zbiorami jak i bryłą budynku.
Przemieszczamy się na zachód, do parku Promenade des Bastions. To jeden z wielu genewskich parków. I popularne miejsce wszelakiej aktywności - od gry w tenisa stołowego,
po naukę tańca, grę wielkimi figurami w szachy albo warcaby czy po prostu zwyczajne leżakowanie na trawie.
To również popularne miejsce spotkań młodzieży. Najbardziej oblegany punkt parku stanowią schody przy Murze Reformatorów (Mur des Réformateurs).
Mur z wyrytymi podobiznami czołowych przedstawicieli czasów reformacji (m.in. Kalvina, Farela, Knoxa) liczy sobie 100 m długości.
Jeszcze tylko trochę rozrywki dla Emiliana w kosmicznym krzesełku 😃 i wracamy na parking po auto.
Już bardzo późnym wieczorem dojeżdżamy do Vernier na planowane miejsce noclegu - parking znaleziony dzięki aplikacji na smartfona park4night. Naprawdę zacne miejsce na biwakowanie, chociaż zgodnie z informacją na znaku drogowym - ograniczone do 15 godzin.
Przy parkingu toalety z bieżącą wodą (trochę oddalone ale jednak są), automatyczna pompa z wodą pitną, stalowe grille i jeden grill elektryczny. Darmowy 😲.
Oczywiście są też ławki i stoliki do przygotowania i spożycia posiłku a wszystko to nad brzegiem rzeki, w której można się wykąpać wchodząc do wody z jednego z dwóch pomostów.
My zamiaru długiego biwaku ani kąpieli nie mamy. Przed nami jeszcze dystans 1464 km, który dzieli nas od pewnego punktu w Hiszpanii. Punktu, który koniecznie chcemy zobaczyć. By udało nam się go zobaczyć, musimy dotrzeć na miejsce o określonej porze dnia. 1464 km to szmat drogi, musimy przeciąć całą Francję i przejechać większą część północnego wybrzeża w Hiszpanii. Zaraz więc po zjedzeniu śniadania ruszamy w kierunku granicy z Francją. Całego dystansu za jednym podejściem nie udało się pokonać, we Francji wypada nam jeszcze jeden nocleg. Spędzamy go na autostradowym parkingu.
A jutro... ¡Hola España!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli post się Tobie podobał, masz jakieś refleksje bądź pytania - zapraszam do komentowania.