Kilka lat namawiania przez żonę do zakupu rowerów i kilka lat moich wymówek, że: nie mamy miejsca na składowanie, że garaż nie ukończony, że nie wiadomo jaki ten rower kupić, bo podaż teraz ogromna a my się na tym nie znamy itd., itd… Cóż..., szkoda tych minionych lat 😕. W tym roku dojrzałem. Zapadła decyzja – kupujemy rowery. Na początek pożyczyliśmy na kilka dni od członków rodziny ich rowery by sprawdzić, czy połkniemy rowerowego bakcyla. Były to rowery, które z wyglądu wpadły mi u nich dawno temu w oko i w oparciu o te rowery zamierzałem dokonać zakupu dla nas. Jednak już po pierwszej, wcale niedługiej przejażdżce plany zostały zweryfikowane. Nie takich rowerów szukaliśmy. Zaczęło się przeczesywanie otchłani internetu. W poszukiwaniu rowerów nie za drogich i nie za tanich, wygodnych, wytrzymałych, posiadających dobre opinie i umożliwiających długie wyprawy bez jakichkolwiek modyfikacji. Czyli "wszystko-mające". Zasada - siadaj i jedź. Wybór padł na wyroby naszego krajowego producenta, firmę
Unibike z Bydgoszczy. Wybraliśmy model Expedition w męskiej i damskiej wersji. Przy naszych problemach z kręgosłupami wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Było to w kwietniu…
Dysponowałem niewielkim doświadczeniem rowerowym a przy tym bardzo odległym. Ostatnim jednośladem na którym jeździłem był Wigry 2. To bardzo popularny swego czasu rower, tzw. "składak". Niestety, został skradziony w czasie, gdy kończyłem „podstawówkę” (8-letnia szkoła podstawowa). Fakt ten miał miejsce ponad 30 lat temu 😲...
Oczywiście umiejętności jazdy na rowerze się nie zapomina ale co innego, jeśli chodzi o wydolność organizmu. Po zakupie rowerów zaczęliśmy więc delikatne jazdy na dystansach 8-10 km „w koło komina”. Potem kilka trochę dłuższych 25-30 km – na działkę rodziców, do znajomych. W głowie powoli powstawał pomysł jakiejś dłuższej wyprawy. W międzyczasie kompletowaliśmy sprzęt – sakwy, zabezpieczenia rowerów, liczniki, ochraniacze na buty, okulary, rękawiczki, zestawy naprawcze itd. Pomysły na wyjazd powstawały i … upadały. Miał być przejazd wzdłuż polskiego wybrzeża, miała być wyprawa do Santiago de Compostela. Ostatecznie jednak z uwagi na nie przewidziane wydarzenia (m.in. najazd samochodem przez jedną panią na moją skromną osobę jadącą rowerem i związane z tym dolegliwości natury medycznej i prawnej) urodził się plan przecięcia Niemiec i powrotu do domu wzdłuż ich zachodniej i północnej granicy. Mieliśmy przekroczyć dystans 2 000 km. Tak też się stało. Z małą korektą – ostatecznie nasza trasa liczyła 1 740 km. Najkrótszy dzienny odcinek to 48 km (góry), najdłuższy – 152 km.